Home Szarym Okiem Jak nie organizować wyjazdu w góry w 5 krokach

Jak nie organizować wyjazdu w góry w 5 krokach

by Dominika
panorama Bieszczadów

Mój ostatni wpis na temat Sydney uruchomił lawinę wspomnień o wszelkich niewypałach podróżniczych, różnych wtopach, absurdalnych pomysłach, ogólnie o tym, jak NIE planować swoich podróży. Mówi się, że człowiek uczy się poprzez doświadczenie – ja mam go już dość sporo, a i tak ciągle powtarzam, że nie ma takiej rzeczy, której nie dałabym rady zepsuć 😉

Z pewnością masz na swoim koncie przynajmniej jedno wydarzenie z życia, które było potem źródłem anegdotek na lata. Ja również. Cały wyjazd, o którym zaraz Ci opowiem, jest jedną wielką anegdotą. Właściwie można by z tego zrobić instrukcję o tym, jak NIE organizować wypadu w góry. Zaczęło się od…

Krok 1.: dobry pomysł to podstawa

Wszystko miało swój początek kilka lat wcześniej, kiedy pojechałam w liceum na obóz wędrowny w Bieszczady. Tam, po całym dniu chodzenia po górach, zmęczeni dotarliśmy wreszcie do schroniska Pod Małą Rawką i w moim życiu pojawił się ON. Wielki racuch z jagodami. Znany chyba szerzej pod nazwą naleśnik z jagodami (bo podobno jest dość sławny, jak niedawno odkryłam), ale mi bardziej przypominał racucha. Ogromny, z dużą ilością śmietany i jagód. Zazdrościli mi go wszyscy, bo jako nie jedzący wówczas mięsa unikat na wycieczce, dostałam to cudo jako jedyna. Tym samym wartość okazu wzrastała wprost proporcjonalnie do ślinotoku towarzyszy wędrówki, czyli wielo-wielokrotnie.

Tak mi się tamto wydarzenie wbiło w mózg, że parę lat później postanowiłam to doświadczenie powtórzyć. Namówiłam moją koleżankę, Lenę, na wspólny wypad w góry, a dokładnie w Bieszczady i skosztowanie tej wspaniałości. A że każdy pretekst jest dobry, żeby gdzieś na kilka dni pojechać, niewiele się wahając – ruszyłyśmy.

Krok 2.: termin

Tak się akurat złożyło, że zaplanowałyśmy swój wyjazd na… Wielkanoc. W tamtym roku zbiegało się to mniej więcej z moimi urodzinami, a ja lubię na urodziny gdzieś wybyć chociaż na chwilę, toteż w nocy z soboty na niedzielę jechałyśmy z Leną pociągami – ja ze Szczecina, Lena z Gdańska – by w świąteczną niedzielę rano spotkać się w Krakowie. Stamtąd do Rzeszowa, potem Sanok, z Sanoka do Ustrzyk Górnych, do Wetliny i do schroniska Pod Małą Rawką. Eksplorować wiosenne góry. Taki był PLAN.

Już w Krakowie nieomal spóźniłyśmy się na transport do Rzeszowa i leciałyśmy przez peron jako te Kopciuszki łapiąc odjeżdżający już prawie pociąg. Na szczęście potem do Sanoka obyło się bez dodatkowych przygód. Za to w Sanoku… Nasz wspaniały plan zakończył swój żywot na przystanku autobusowym PKS.

Otóż dobrym pomysłem, jeśli planujecie swoje wyjazdy, jest sprawdzenie czy Wasz planowany transport akurat tego dnia zamierza się w danym miejscu pojawić. Bo owszem, autobusy z Sanoka do Ustrzyk Górnych jeździły regularnie… aaaaale nie w Wielkanoc.

Tym samym utkwiłyśmy w Sanoku, bez noclegu i naprędce tworząc PLAN B. Myślałyśmy nawet, by w ostateczności zapukać na tutejszą plebanię z prośbą o przechowanie nas do rana, ale nie wymyśliłyśmy żadnego przekonującego tekstu, dlaczego nie spędzamy Wielkanocy z rodzinami, tylko szlajamy się gdzieś po drugim końcu Polski. Ostatecznie udało się znaleźć nocleg w tutejszym MOSiRze. Dostałyśmy pokój z telewizorem, na recepcji miałyśmy dostęp do wrzątku, żeby zaparzyć sobie kawy albo zalać zupkę chińską. Było nieźle. Pamiętam ten wieczór, Lena włączyła TV, leciały akurat wiadomości, w których podano informację o śmierci Jacka Kaczmarskiego. 10. kwietnia 2004 roku. Na chwilę zrobiło się cicho…

Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Sanoku

Następnego dnia miałyśmy jeszcze sporo czasu do PKSu, który miał nas w końcu zabrać do Ustrzyk Górnych. Poszłyśmy więc zrobić jakieś zakupy jedzeniowe. Znalazłyśmy otwarty sklep, kupiłyśmy trochę zapasów i już wracałyśmy do “naszego” MOSiRu…

– Lena?

– Co?

– Ktoś za nami idzie…

– No i?

– Oni mają wiadra!

Takiego czasu na setkę pewnie przez całe życie nie zrobiłyśmy. My, dwie totalne lamy wuefowe, opuszczające nieokreślone ilości godzin w-f na studiach, by potem na koniec roku chodzić na każde możliwe zajęcia, by to jakoś odrobić i uzyskać wpis do indeksu. Już samo nocowanie w Domu Sportowca w MOSiR było wystarczającym żartem z nas obu. Ale jakoś nie przyszło nam to do głowy kiedy beztrosko wybywałyśmy do sklepu rano w… Lany Poniedziałek.

Na szczęście udało się umknąć nie ociekając przy tym wodą. Podobnie jak udało się dostać na przystanek PKS, na którym autobus tym razem się pojawił. I zabrał nas do Ustrzyk. Góry były coraz bliżej. PLAN B szedł jak po sznurku.

Krok 3.: w podróży trzeba być elastycznym

W końcu dojechałyśmy do Ustrzyk i… co za niespodzianka! Do Wetliny nie jechało, przynajmniej tego dnia, zupełnie nic. Ale to już przynajmniej taka odległość, że można by od biedy ją przejść na piechotę, toteż – niewiele myśląc – zdecydowałyśmy się dążyć do celu zamiast szukać jakiegoś noclegu w okolicy. Niedługo potem jak ruszyłyśmy, znalazł się transport. Nie pamiętam już dokładnie co to było, jakiś żuk albo inne coś. Pozostawiło po sobie jedynie mgliste wrażenie czegoś, co mogło nas zawieźć do tajnego punktu wybebeszania organów na zlecenie chińskich handlarzy, ale ostatecznie jedynie podrzuciło za sprawą sympatycznego kierowcy do miejsca, z którego należało już tylko wspiąć się niedaleko, prosto do schroniska. Sądząc po mijanym ruchu samochodowym na tej trasie, przez cały dzień przejechały tu pewnie ze trzy samochody. Kierowca jednego z nich zdecydował się nas podrzucić. Tyle szczęścia!

W schronisku znalazło się dla nas miejsce na poddaszu, które miałyśmy całe dla siebie. Przez następne parę dni żyłyśmy prawie jak królowe na poddaszanych włościach.

Krok 4.: góry kontra wiosna

Niby nie trzeba być tytanem intelektu, żeby wpaść na to, że w górach wiosna zaczyna się nieco później i sprawy na miejscu mogą wyglądać nie za bardzo wędrownie. A mimo to można dać się zaskoczyć. Wprawdzie nie planowałyśmy nie wiadomo jak ambitnych wspinaczek na wszystkie okoliczne szczyty, ale coś tam połazić planowałyśmy, a tu się okazało, że śnieg po kolana, jak nie śnieg, to błoto mniej więcej podobnej głębokości, a część szlaków w ogóle była zamknięta. Tak tylko pozwalam sobie zaznaczyć ten drobny szczegół, gdybyś przypadkiem planowała wycieczkę w góry wczesną wiosną. I to nawet nie w jakieś wybitnie wysokie góry. Wiosna na nizinach przychodzi zdecydowanie szybciej.

Ale my przyjechałyśmy tu BYĆ, nie ZDOBYWAĆ. No i oczywiście zeżreć legendarnego już racucha, tudzież naleśnika, z jagodami.

Krok 5.: dobry pomysł, co?

Następnego dnia rano, podjarane wizją zatopienia swych zębisk w boskim jadle, zwlokłyśmy się na dół do jadalni i niczego nieświadome poprosiłyśmy Panią w okienku o cudownego naleśnika.

– Ale naleśnik został przeniesiony do Wetliny – odpowiedziała Pani i w tym momencie kolejne wcielenie naszego PLANU zajęczało i umarło.

Miałyśmy już na ten dzień nieco inny pomysł, więc zjadłyśmy jakieś śniadanie i wybyłyśmy zwiedzać najbliższą okolicę. Nasze życie zyskało nowy cel na kolejny dzień – dokonać szturmu na Wetlinę. Wszak nigdy nie należy się poddawać!

* * *

Kolejnego dnia rano, spakowane do drogi, zamówiłyśmy sobie śniadanie u Pani w okienku, która zapytała nas o nasze plany. Zdradziłyśmy, że zamierzamy najechać Wetlinę celem konsumpcji owych racucho-naleśników, po które przecież przejechałyśmy całą Polskę!

– Ale one tam są tylko w sezonie – miła Pani z uśmiechem na ustach zakończyła kolejny, wyjątkowo krótki żywot naszego PLANU.

To było okrutne. Jedno zdanie, niczym sztylet, zamordowało bez cienia litości cały sens naszego przyjazdu w to miejsce.

I muszę przyznać, że do dziś nie wiem jakimi to krętymi ścieżkami mój umysł podążał, kiedy wymyślałam ten wspaniały pomysł, aby pojechać na drugi koniec kraju tylko właściwie po to, by zeżreć naleśnika z moich wspomnień. Boskiego racucha ze śmietaną i jagodami. W kwietniu. Z jagodami. W KWIETNIU!

(Kurtyna)

Góry Ci wszystko wynagrodzą

Co by nie mówić, to choć nie udało się zrealizować celu, który przyświecał całemu temu wyjazdowi, a kolejne wersje PLANU umierały z cichym jękiem zwykle już chwilę po narodzinach, był to jeden z lepszych wypadów gdziekolwiek w moim życiu. Tu podziękowania należą się Lenie, która jest wspaniałym kompanem nie tylko do wyjazdowych fakapów 🙂

Takiej wiosny, jak wtedy w Bieszczadach, nie widuje się często. Wystarczyło spojrzeć gdziekolwiek, tam wszystko żyło, wszystko się ruszało, niemalże słychać było jak puchną pąki liści, żeby lada chwila pęknąć, jak topnieją śniegi, jak rośnie trawa i kwitną kwiaty. Ptaki darły paszcze jak szalone, a żaby oddawały się nieopisanym bezeceństwom w każdej możliwej kałuży, zostawiając tony skrzeku w całych górach. To tam właśnie poznałam kwiczoły i lepiężniki białe. Tam widziałam jedyny w swoim życiu ślad wilka (być może to jednak ślad zwykłego psa, ale wolimy trzymać się wersji, że wilka). Bieszczady budziły się do życia i robiły to prawdziwie z przytupem.

Czy polecałabym w związku z tym wszystkim odwiedzić góry wczesną wiosną? Oczywiście! Być może trzeba by się do tego nieco lepiej przygotować. Takie raki na buty mogłyby miejscami nie być wcale złym pomysłem (nie mam ich do dziś). Trzeba się również liczyć z tym, że niektóre szlaki mogą być zamknięte z powodu stanu nawierzchni (osuwające się błota, ryzyko lawin), ale również ze względu na okresy godowe zwierząt. Poszczególne parki narodowe zwykle informują o takich rzeczach na swoich stronach internetowych. Dobrze jest też zrobić sobie wcześniej rezerwację na nocleg, bowiem wyjazdy o tej porze roku, także w Wielkanoc, stały się z biegiem lat bardziej popularne i można się nieco zdziwić, dojechawszy na miejsce, że trudno o jakiś dach nad głową. Wtedy, kiedy byłyśmy w Bieszczadach z Leną, w górach nie było praktycznie nikogo. Można było cały dzień chodzić i poza miejscowościami nie spotkać żywej ludzkiej duszy. A to niewątpliwy plus mieć góry prawie wyłącznie dla siebie.

Spodobał Ci się mój wpis? Będzie mi miło jak go skomentujesz lub udostępnisz dalej!

Leave a Comment

* Używając tego formularza, wyrażasz zgodę na przechowywanie Twoich danych przez tę stronę zgodnie z polityką prywatności.

Zobacz więcej

Ta strona potrzebuje ciastek (cookies), żeby poprawnie działać. Bez tego ciężko ją zapędzić do roboty :) Niech żre na zdrowie! Co to za ciastka?