…pierwotny plan zakładał, że do Świnoujścia. Plan był oczywiście moooocno optymistyczny, zważywszy na stopień przygotowań kondycyjno-sprzętowych i oczywiście wszyscy mówili, że to dużo (za dużo), jak na te możliwości i czas, ale co to za plan, który nie jest wyzwaniem? Podzieliłam trasę na odcinki, po 30-parę kilometrów dziennie i wydawało mi się to zupełnie realne. Do czasu aż rzeczywiście wyruszyłam 😉 Ostatecznie rzeczywistość szybko zweryfikowała możliwości i udało się dojść jedynie do Ustki, ale cała ekipa zgodnie nadal twierdzi, że było fajnie i żeby może powtórzyć ten pomysł za rok, tylko trochę lepiej się do niego przygotować (dopisek rok później: pomysł powtórzony, a z jakim skutkiem możesz przeczytać TUTAJ)
Przed wyjazdem uzupełniłam trochę sprzęt, zaopatrzyłam się w namiot, w którym ostatecznie spał tylko Łukasz, w kartusz i palnik, z których jestem zadowolona, przetestowaliśmy przy okazji zjadliwość gotowych dań liofilizowanych (i okazały się całkiem-całkiem), karimaty, które przy najbliższej okazji wymienimy chyba jednak na maty samopompujące (albo ta ziemia na polu namiotowym była taka twarda, albo jesteśmy już za starzy na takie niewygody 😉), menażkę oraz strój kąpielowy – wszak jechaliśmy nad morze, więc oczami wyobraźni widziałam już ten jasny piasek, piękne słońce i w ogóle. Ostatecznie najbardziej przydała mi się góra tegoż, która robiła za stanik sportowy 😉 Jeśli chodzi o plecak, to miałam starego Campusa, który pamięta jeszcze licealne czasy i przeszedł gruntowne pranie i impregnowanie przed wyjazdem. Dodatkowo dokupiłam do niego jeszcze pokrowiec, na wypadek deszczu, choć niby sam plecak był kiedyś dość wodoodporny. I oczywiście buty – stare traperki za kostkę, które również pamiętały jakieś zamierzchłe czasy i ostatnie lata spędziły przez nikogo nie niepokojone w szufladzie pod łóżkiem. Wyczyszczone i zaimpregnowane. Kiedy spakowałam plecak, wyszło tego wszystkiego jakieś 15 kg przy naprawdę niewielkim asortymencie ubrań. Tę kwestię zdecydowanie będę musiała w przyszłości lepiej zorganizować.

Zatem w środę, 3.06.2020 po pracy, ruszyłam na dworzec w Szczecinie, skąd pociągiem IC udałam się do Wejherowa. Tu szybka przesiadka na SKM do Redy i z Redy już pociągiem Regio prosto do Helu. Kiedy dojechałam był już wieczór, więc udałam się prosto do hostelu, w którym zarezerwowałam sobie nocleg, żeby nie musieć w razie czego po ciemku szukać jakiegoś miejsca na biwak w parku w centrum miejscowości 😉 Zatrzymałam się w Cypel Hostel – całkiem przyjemne miejsce. Ogarnęłam się szybko i poszłam spać, by następnego dnia skoroświt wstać, spakować plecak, zrobić sobie hostelowej herbaty do termicznego kubka na drogę i wyruszyć… na sam helski cypel.
Spis treści
Dzień 1:
Hel – Władysławowo (40,6 km)



Przed 6 rano można spotkać na półwyspie helskim pasące się spokojnie sarny oraz harcujące wśród traw zające. W drodze na cypel spotkałam ich kilka. Sarny nawet nie uciekały za bardzo, wydawały się zdziwione moim widokiem o tej porze nie mniej niż ja widokiem ich 😉
Sam helski cypel jest obudowany drewnianą promenadą i to na niej zaczęłam swoją wędrówkę. Później kawałek lasem, niebieskim szlakiem dydaktyczno-spacerowym, żeby ostatecznie wyjść na plażę. Dalej wzdłuż brzegu. Nic prostszego.









Pogoda była doskonała – idealnie czyste niebo, około 15 stopni (z samego rana bliżej 10, ale ku mojemu zaskoczeniu nie było zimno) i piękne słońce. Do tego lekka bryza. Cudownie.
Plaże o tej godzinie są zupełnie puste. Podczas pierwszych godzin wędrówki spotkałam tylko jednego biegacza, który poza poranną przebieżką przybył na plażę wcześnie rano zbierać bursztyny. I rzeczywiście zebrał ich całą garść, a niektóre były dość spore. Ja znalazłam już tylko maleńkie okruszki.
Trochę po godzinie 9.00 dotarłam do granicy Rezerwatu Helskie Wydmy, o czym informuje czerwona tablica. Wydmy na Helu nie są okazałe, a sama plaża w tym miejscu jest szeroka i naprawdę malownicza.






Słońce świeciło cudownie na bezchmurnym tego dnia niebie, dlatego około godziny 10.30 zdecydowałam się kontynuować wędrówkę równolegle do plaży lasem, żeby schować się trochę w cieniu i nie spalić się już pierwszego dnia, co mogłoby być później dotkliwe. Idąc wzdłuż torów kolejowych biegnących środkiem półwyspu, dotarłam do Juraty, a następnie Jastarni, gdzie zrobiłam sobie około godzinny przystanek na odpoczynek oraz kawę i zapiekankę z tamtejszej stacji benzynowej.






Z Jastarni do Kuźnicy kontynuowałam wędrówkę lasem, niebieskim Szlakiem Nadmorskim Zatokowym mijając schrony Saragossa oraz Sęp. Przy okazji zdobyłam Górę Libek – najwyższe wzniesienie Półwyspu Hel, 13 m n.p.m. 🙂 Znajduje się tam też punkt widokowy z przepiękną panoramą wybrzeża.












Na wysokości Kuźnicy półwysep jest tak wąski, że stojąc na trasie niebieskiego szlaku z jednej strony można widzieć Bałtyk, a tuż obok po drugiej stronie za torami kolejowymi Zatokę Pucką.



Za Kuźnicą postanowiłam wrócić na plażę, ale akurat ciężki sprzęt naprawiał i uzupełniał tam falochrony, w związku z czym plaża była trochę rozjeżdżona i nie szło się nią przez to najlepiej. Dlatego po krótkim odcinku wróciłam z powrotem do lasu, gdzie minęłam głaz upamiętniający przerwanie Półwyspu w 1939 r.












Kiedy dotarłam do Chałup, byłam już dość zmęczona, a co gorsza zaczęły dawać o sobie znać pęcherze i odciśnięcia stóp od butów, których przed wyjazdem amatorsko nie sprawdziłam. Kiedyś były wygodne, to po co? Drugi raz tego błędu nie popełnię (mam nadzieję!). Tym większą radość sprawił mi widok tabliczki z numerem wejścia na plażę 24. Ostatnie kilometry do Władysławowa wlokłam się już dość zmarnowana.



Do samego Władysławowa dotarłam po godzinie 20.00 ostro wymęczona. Przed wejściem do miasta posiliłam się na wylotowej stacji benzynowej i ruszyłam na pole namiotowe, na którym zamierzałam rozbić swój zielony dach. Niestety, pole, które podobno miało być otwarte, takie nie było. Od pana, który mieszkał po sąsiedzku, dowiedziałam się, że ma być otwarte od następnego dnia, ale kiedy dzwoniłam, uzyskałam potwierdzenie, że będzie już. Nie pozostało nic innego jak szukać awaryjnego noclegu, bo do następnego pola namiotowego, o którym wiedziałam, trzeba by przejść całe Władysławowo, a na to nie miałam absolutnie siły i stopy dokuczały mi się naprawdę mocno. Okazuje się, że ludzie niechętnie wynajmują pokój jednej osobie na jedną tylko noc. Ostatecznie, po kilku próbach, udało mi się. Dwie przemiłe panie zechciały mi udostępnić dach nad głową za „zaporową” kwotę 100 zł. Musiałam już chyba naprawdę żałośnie wyglądać. Po paru zdaniach, kiedy powiedziałam, że przyszłam na piechotę z Helu i zamierzam dojść do Świnoujścia, zaszokowane tym naprawdę przejęły się moim losem, dołożywszy wszelkich starań, aby mi niczego nie brakowało, łącznie z czymś na śniadanie na kolejny dzień i drogę. Ostatecznie skorzystałam jedynie z kefiru i banana, najbardziej interesował mnie jednak ciepły prysznic, opatrzenie pęcherzy na stopach i łóżko 🙂
Dzień 2
Władysławowo – Dębki (ok. 25 km)
Piątek. Wstałam rano i okazało się, że jednak mogę chodzić 😉 Chociaż stopy dokuczały, ale po odrobinie rozchodzenia było nieźle. Na weekend zapowiadano deszcze i po dogłębnej analizie prognozy pogody wiedziałam, że jeśli się sprawdzi, to nie ma mowy, że uniknę tego dnia deszczu. Wzięłam ciepły prysznic, spakowałam szybko plecak i ruszyłam na szlak. A ściślej to wyjściem numer 5 na plażę we Władysławowie. Niebo tego dnia nie dawało nadziei, że prognoza pogody jednak się myli, do tego było chłodno i wiał wiatr, a po samej plaży jeździł… traktor.






W miarę raźnym krokiem udałam się wzdłuż plaży na północ – ku Jastrzębiej Górze. Już po pierwszych kilometrach zaczął padać deszcz. Najpierw trochę kropiło, potem zaczęło regularnie lać i tak miał wyglądać już cały dzień. Zdjęć nie mam z tego odcinka za wiele, bo starałam się go jak najszybciej przejść, zwłaszcza, że moja kurtka już po około godzinie zapomniała, że miała chronić przed deszczem i przemokła na wylot. Wkrótce mokre miałam wszystko – kurtkę, koszulkę pod kurtką, leginsy i buty, bo woda ściekała do nich od góry. Potem, jak się okazało, mimo dodatkowego pokrowca, mokre miałam też wszystko w plecaku. Poza jedynie namiotem – jego pokrowiec jako chyba jedyny rzeczywiście dał radę oprzeć się lejącym się z nieba hektolitrom wody.












Na wysokości Jastrzębiej Góry jest odcinek betonowych umocnień. Można oczywiście alternatywnie przejść ten kawałek lasem, ale tak padało (czego na zdjęciach w ogóle nie widać!), że po prostu szłam naprzód. Przejście tym betonowym korytarzem nie należało do najatrakcyjniejszych. W tych warunkach nie szłam już podziwiać rozewskiej latarni. Minęłam Rezerwat Przylądek Rozewski, a następnie wejściem numer 20 i znów niebieskim Szlakiem Nadbrzeżnym Zatokowym zeszłam z plaży i lasem już udałam się do Jastrzębiej Góry. Tam usiadłam na chwilę na kawę w miejscowej niewielkiej kawiarence, ale nie mieli nic do jedzenia, więc następnie upolowałam zapiekankę z jednej z nielicznych nadmorskich budek, która w ogóle była otwarta. Wszak do sezonu jeszcze kawałek.
Posiliwszy się nieco, ruszyłam dalej lasem, drogą równoległą do plaży, do Karwi. Zmęczona i z obolałymi stopami, ominęłam Gwiazdę Północy – za późno skręciłam z głównej drogi w stronę plaży, ale kiedy się zorientowałam, nie chciało mi się już wracać. Teraz szłam lasem, na początku szczytami klifów, skąd zobaczyłam biało-czerwony słup z wiatrowskazem – wiało z zachodu. I bez żadnych urządzeń łatwo było to stwierdzić – od Jastrzębiej Góry deszcz cały czas zacinał w twarz.






W końcu, po kolejnych około 6 kilometrach, dotarłam do Karwi. To był moment kiedy miałam ochotę rzucić wszystko, usiąść i nie iść już dalej, ale w sobotę musiałam być w Łebie, dokąd mieli dojechać Krzysiek i Łukasz, więc absolutnie nie mogłam tu zostać. Plan na ten dzień był bardzo optymistyczny i zakładał dojście do Lubiatowa, a minimum do Białogóry. Zakotwiczyłam się na chwilę w miejscowej restauracji, by przy ciepłej zupie pomidorowej przeschnąć nieco, odetchnąć, rozgrzać się i ochłonąć. Rzut okiem na mapę i nie ma złudzeń. Trzeba iść dalej. Do Dębek kolejne 10 kilometrów. Zmasakrowane w niesprawdzonych przed wyjazdem butach stopy dawały się już ostro we znaki. I to nawet nie pęcherze, ale niewygodne (leżały parę lat w szufladzie, często pewnie czymś przygniecione, mogły się powypaczać trochę) buty, uciskające stopy i wymuszających ich nienaturalne stawianie, stały się przyczyną nadwyrężenia mięśni i możliwe, że ich zapalenia. Kiedyś mi się to zdarzyło – zapalenie mięśni śródstopia po intensywnym dość treningu na rowerze przez dłuższy czas. Do tamtego momentu nie sądziłam, że stopy mogą aż tak bardzo boleć. Teraz mogły ponownie.
Zaraz za Karwią znajduje się Kanał Karwianka, który uchodzi do morza i trzeba się cofnąć z plaży kilkadziesiąt metrów wgłąb lądu, żeby trafić na mostek i przejść na drugą stronę. Na zdjęciach w internecie, robionych latem, Karwianka wygląda jak niewielka strużka, w której chlapią się dzieci. Aktualnie była całkiem żwawym potokiem, podcinającym energicznie swoje piaskowe brzegi.



Niedaleko za Karwią spotkałam inną dziewczynę maszerującą z plecakiem. Była to Ania z Warszawy, która wędrowała z Kołobrzegu do Helu i tego dnia planowała znaleźć się za Jastrzębią Górą. Mam nadzieję, że udało Ci się dokończyć Twoją wędrówkę zgodnie z planem! 🙂
Tymczasem trzeba było iść dalej do Dębek. Nawet gdybym bardzo chciała odpuścić, to nie było jak – z tego, co się zorientowałam, to poza sezonem w stronę Dębek i tak kompletnie nic nie jeździ. Pozostawało jedynie maszerować mimo kolejnych kryzysowych momentów. Karwieńskie Błota ciągnęły się w nieskończoność. Przy każdej tabliczce z numerem wejścia na plażę wypatrywałam, czy to może już Dębki, ale nie – Karwieńskie Błota. I nieustanny deszcz zacinający w twarz.
Ostatecznie dotarłam do Dębek jakoś po godzinie 17:00. Nawet nie myślałam o rozbijaniu namiotu, od razu rozpoczęłam poszukiwania jakiegoś lokum. Znalazł się dla mnie pokój w Pensjonacie Baracuda, którego przemiła właścicielka zadbała o mnie, nie krojąc przy tym z kasy – zapłaciłam regularną cenę 50 zł za jedną noc. Pani udostępniła mi ładny pokój dwuosobowy i upewniła się, że kaloryfer jest ciepły. Ten grzejnik był moim wybawieniem – do rana suszyłam na nim kolejne porcje przemoczonych rzeczy. Do momentu zainstalowania się w ciepłym pokoju, nie czułam nawet jak bardzo jestem przemarznięta. Jak tylko emocje związane z marszem i wysiłkiem opadły, nie mogłam się przestać trząść z zimna jeszcze przez dobrą godzinę (mimo ciepłego prysznica).
Dzień 3:
Dębki – Łeba (autostop)
Sobota. Dzień, w którym miałam się spotkać z chłopakami w Łebie. Tymczasem dotarłam jedynie do Dębek i bardziej niż jasnym było, że w tych warunkach, z tak obolałymi od złych butów stopami, nie ma mowy, żebym przeszła tego dnia około 40 km do Łeby. Plan zakładał, że miałam być już przynajmniej 10 km dalej!
Od poprzedniego wieczora usiłowałam znaleźć w internecie informacje na temat jakiegoś działającego transportu z Dębek do Łeby. Próbowałam dzwonić na podane na stronach numery telefonów, ale pozostawały one bez odpowiedzi. W końcu znalazłam coś, co wydawało się, że może być aktualne – godzina 7:11 przystanek PKS w Dębkach.
Obudziłam się bardzo wcześnie, bo około 4 rano, żeby jeszcze wymienić jakieś rzeczy na grzejniku i co nieco dosuszyć. Następnie wzięłam prysznic, spakowałam plecak i ruszyłam na poszukiwania przystanku PKS. Znalazłam. Pośród różnych obdartych ogłoszeń, znalazł się jeden rozkład, który rzeczywiście mówił coś o 7:11. Ale oto była godzina 7:11 i nic się nie działo. 7:20 – dalej nic. Nieopodal grupa robotników pracowała przy budowie domu. Zagadnęłam ich o transport do Łeby, ale pozbawili mnie złudzeń – aktualnie nie ma nic. Z desperacji zapytałam o taksówkę – również nie. Nic. Kompletnie nic. No, może gdyby zadzwonić po taksówkę z Wejherowa… To już wydawało mi się kompletnie bez sensu, żeby nie wspomnieć o kosztach. Nie było wyjścia – postanowiłam złapać jakiegoś stopa do Krokowej albo chociaż do Odargowa, gdzie rozwidlała się droga.
Chwilę to zajęło. Nie miałam wielkich nadziei, myśląc „taaaa, pewnie, koronawirus szaleje, ludzie padają na ulicach, na pewno ktoś cię weźmie”. Kilka pierwszych kierowców rzeczywiście nie zdradzało takiej chęci. Pomyślałam, że najwyżej przeczłapię jakoś te 5 km do Odargowa i może stamtąd będzie łatwiej. Przynajmniej już nie padało. Prognoza pogody, pierwotnie zapowiadająca deszcze na cały weekend, teraz przebąkiwała coś o słońcu między chmurami. Jedynie wiał dość chłodny wiatr, ale to dobrze, bo rozganiał chmury.
W końcu jeden z samochodów zatrzymał się. Kierowcą okazał się stary Kaszub z Karwi, który przyjechał do Dębek po świeże ryby. Mówił, że kiedyś można je było dostać w Karwi, ale już nie – teraz trzeba jeździć. Ten przemiły człowiek podrzucił mnie na przystanek PKS do Krokowej.
Tam okazało się, że w stronę Łeby również nic nie jeździ. Musiałabym się cofnąć do Pucka aż albo do Wejherowa. Wolałam jednak zmierzać na zachód, więc odpuściłam PKS i poszłam polować na kolejnego miłego człowieka, który zabrałby mnie w stronę Łeby. Szybko poszło. Już po chwili zatrzymał się mężczyzna, który pracuje w straży w Pucku i wracał właśnie po pracy do domu, do Wierzchucina. W to mi graj, więc się z nim zabrałam. To nie był długi odcinek, pogawędziliśmy więc trochę na tematy ogólne, podziękowałam za zaproszenie na kawę, kiedy dojechaliśmy i udałam się najpierw na przystanek PKS (stąd można było dojechać tylko do Białogóry), a potem skierowałam swe kroki nieco bardziej poza miejscowość, żeby łapać już tylko wśród tych, którzy rzeczywiście jadą dalej na zachód.
Tu szczęście mi znów sprzyjało i po chwili zatrzymało się starsze małżeństwo z Pabianic. Jak się okazało, mieszkali oni w wynajętym lokum w Dębkach i akurat postanowili zrobić sobie wycieczkę do Łeby. Tym samym zabrałam się z nimi już do celu. Co więcej, w toku rozmowy wyszło, że dzień wcześniej niż ja, również spotkali Anię, która szła z Kołobrzegu i cieszyli się, że widziałyśmy się pod Karwią, bo to znaczy, że pewnie udało jej się zrealizować plan. Naprawdę, jaki ten świat jest czasem mały!
W Łebie byliśmy jakoś około godziny 10:00, a więc bardzo wcześnie. Miałam czas, by dać się skusić jednej kawiarni na kawę i kawałek sernika oraz zakupić nowe wkładki do butów i pokombinować z chodzeniem przy ich użyciu. Niestety, buty wcale nie wydawały się od tego lepsze dla moich stóp, które bolały już naprawdę mocno. Ostatecznie, przed przyjazdem chłopaków, zdołałam odebrać klucz do naszego wynajętego na tę noc pokoju, zostawić tam swoje rzeczy rozłożone do doschnięcia i… kupić w miejscowym sklepie sportowym nowe buty. Mocno różowe, miękkie, siateczkowe buty do biegania. Te nawet nie próbowały udawać jakiejkolwiek wodoodporności, ale ich lekkość i miękkość była prawdziwą ulgą dla mych stóp. Odtąd traperki wędrowały ze mną już tylko przytroczone do plecaka, bo nie chciałam ich jeszcze wyrzucać – jak wrócimy i zregeneruję stopy, spróbuję dać im jeszcze jedną szansę i jakoś rozchodzić. Jeśli nie, poszukam innych, a z tymi przyjdzie się pożegnać.



Jakoś około godziny 16:00 dojechali busem z Lęborka Krzysiek i Łukasz. Zaprowadziłam ich do naszego lokum, które było bardzo małe, ale sensownie urządzone i przyjemne. Chłopcy zostawili swoje plecaki, wymieniliśmy się wrażeniami z podróży i poszliśmy zaopatrzyć się w jakieś dodatkowe pelerynki na dalszą drogę oraz na obowiązkową rybę w lokalnej smażalni. Po obiadokolacji przeszliśmy się do zejścia na plażę, które jutro miało otworzyć kolejny etap wędrówki. Prognoza pogody nie była jednoznaczna, ale ze sporą dozą optymizmu.
Dzień 4:
Łeba – Smołdziński Las (ok. 28 km)
Z Łeby wyruszyliśmy wcześnie rano z planem maksimum dojścia tego dnia do Rowów, a minimum – do Czołpina albo Smołdzińskiego Lasu. Zaraz za mostkiem poszliśmy drogą w stronę plaży i, napotkawszy zielony szlak, podążaliśmy nim dalej już plażą. Dzień zapowiadał się dość ładny.









Najpierw zielonym szlakiem, a następnie czerwonym Szlakiem Nadmorskim, przeszliśmy plażą cały odcinek Mierzei Łebskiej, omijając ten najbardziej popularny kawałek Słowińskiego Parku Narodowego z ruchomymi wydmami.
Po 20 km marszu trzeba było podjąć decyzję – idziemy dalej do Rowów czy skręcamy czerwonym szlakiem wgłąb lądu do Smołdzińskiego Lasu. Ostatecznie ze względu na moje stopy, które mocno dawały się we znaki oraz obawę chłopaków, żeby się też nie zarżnąć na dzień dobry pierwszego dnia, wybraliśmy Smołdziński Las. I nie żałowaliśmy!
Najpierw jednak trzeba było się zmierzyć z Wydmą Czołpińską. Niby niewysoka (47 m), niby niezbyt długi odcinek, ale człapanie po luźnym piasku i zapadanie się w nim było trochę udręką i spowolniło nas znacznie. Jakkolwiek stawianie kroków na takim podłożu wymaga dodatkowej energii, jednak ku mojemu zaskoczeniu – nie bolały mnie na nim w ogóle stopy.









Po przejściu wydmy kontynuowaliśmy naszą wędrówkę czerwonym szlakiem przez las do Czołpina, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę na kawę i napoje chłodzące.



Ostatecznie dotarliśmy do Smołdzińskiego Lasu, gdzie w obiekcie Agroturystyka Muriasówka znalazł się pokój dla naszej trójki (pierwotnie planowaliśmy nocować pod namiotami, ale miało padać w nocy i jeśli mieliśmy wybór, woleliśmy nie musieć potem pakować mokrych namiotów na dalszą wędrówkę). Miejsce to, jak i sama miejscowość, godna polecenia!
Smołdziński Las to wieś, w której ma się wrażenie, że czas zwalnia. Cisza, spokój, aż nie wypadałoby się tu gdziekolwiek spieszyć. Bardzo przyjemne miejsce, do którego byśmy pewnie w innych okolicznościach nigdy nie trafili.






W tamtejszym Bistro pod Wydmą zjedliśmy obiadokolację, która bardzo nam smakowała. Lokal ten stał się naszą jadłodajnią na jeszcze następny dzień i wszyscy zgodnie go polecamy 🙂
Dzień 5:
Smołdziński Las
Ze względu na pogodę – miało przynajmniej do popołudnia padać – zdecydowaliśmy się zostać w Smołdzińskim Lesie jeszcze jeden dzień. Przeznaczyliśmy go na odpoczynek (zwłaszcza ja), grę w karty i pogaduchy. Skoro już od Dębek wiadomo, że całości planu nie uda się zrealizować, to można było sobie pozwolić na dzień leniuchowania. W końcu to jednak urlop! 🙂 Po południu zaczęło się wypogadzać i nawet rozważaliśmy, żeby może pójść do tych Rowów, ale już zostało postanowione, naszej pani gospodarz powiedzieliśmy, że zostaniemy jeszcze dzień, więc już się nie zbieraliśmy tego dnia.
Dzień 6:
Smołdziński Las – Ustka (34,5 km)
Umówiliśmy się, że wyruszamy o 7:00 rano i udało się wyjść o czasie. Przeszliśmy najpierw drogą przez Smołdziński Las, a następnie leśną dróżką na skróty do czerwonego szlaku (znany już Szlak Nadmorski) przez Las Karłowo do jeziora Dołgie Duże.






Okolice jeziora Dołgie Duże przemierzaliśmy dość szybko ze względu na dokuczliwość hord komarów. Na tym odcinku czerwony Szlak Nadmorski biegnie razem z międzynarodowym szlakiem rowerowym R10. Od jeziora Dołgie Duże skierowaliśmy się w stronę jeziora Dołgie Małe, a następnie jeziora Gardno.



Przed godziną 11:00, zgodnie z założeniami, byliśmy w Rowach. Mieliśmy już za sobą jakieś 16 km i postanowiliśmy zrobić tu dłuższy postój, żeby trochę odpocząć. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na super miejsce, gdzie posililiśmy się śledziami w oleju, a przemiła pani prowadząca tę knajpkę dorzuciła nam gratis do spróbowania jeszcze kawałki łososia. Łukasz dodatkowo skusił się na dorsza w pomidorach. Osobiście nie przepadam za śledziami i muszę „mieć dzień” akurat na śledzia, ale tak – to był ten dzień i to miejsce. Nie mają swojej strony internetowej, ale jakby co – polecamy: Smażalnia u Macieja, Nadmorska 34, Rowy. Warto!






Posileni i nieco wypoczęci, ruszyliśmy w dalszą drogę do Ustki. Tym razem nie planowaliśmy iść plażą. Słońce grzało tak, że pewnie byśmy się usmażyli i o wiele przyjemniej było kontynuować wędrówkę czerwonym szlakiem przez las. Przyjemniej i chyba piękniej, bo widoki z klifów bywały obłędne.









Do Ustki dotarliśmy po 16:00, robiąc po drodze około 15-minutowe przystanki co godzinę. Znaleźliśmy pole namiotowe, które – jak ustaliłam telefonicznie z Rowów – było czynne i rozbiliśmy nasz obóz. Ogarnęliśmy się trochę i poszliśmy zwiedzać miejscowość w poszukiwaniu drogerii i lokalu z jedzeniem. Około godziny 20:00 Ustka zdawała się być półwymarłym miejscem. Wiele lokali było pozamykanych i wcale nie tak prosto było znaleźć jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy usiąść i coś zjeść. Ostatecznie udało się nam spocząć w Zaułku Kapitańskim, gdzie zamówiliśmy ryby i ichnią wersję placka po węgiersku.



Najedzeni udaliśmy się z powrotem na nasze pole namiotowe. Niestety, prognozy pogody na kolejny dzień nie były zachęcające i zdecydowaliśmy ostatecznie przedłużyć swój pobyt w Ustce.
Dzień 7:
Ustka
Kolejny dzień z niepewną pogodą, więc najpierw udaliśmy się „na miasto” na śniadanie i kawę oraz by podjąć jakąś decyzję odnośnie naszych dalszych planów. Było dość zimno, a nad Ustką wisiały szare, ciężkie chmury. Prognozy nie pozostawiały złudzeń na najbliższe kilka dni – miało padać i to tak konkretnie, a my okazaliśmy się mało przystosowani do wędrowania w deszczu. W przyszłości trzeba będzie ten obszar zdecydowanie poprawić. Dodatkowo moje stopy nie pozwalały na przemierzanie szlaku w przyzwoitym tempie.
Pokręciliśmy się po miejscowości i znaleźliśmy bardzo fajne miejsce – Restauracja Familia, gdzie skusiliśmy się na śniadania w wersji angielskiej i polskiej. Tak nam się spodobał ten lokal, że parę godzin później wróciliśmy tu też na obiad!
Podczas śniadania podjęliśmy decyzję, że nigdzie się tego dnia dalej z Ustki nie ruszamy i zostajemy do jutra, zadzwoniłam więc do właścicieli pola namiotowego, by ich uprzedzić, że zapłacimy za kolejną dobę jak wrócimy.
Tymczasem planowaliśmy się trochę pokręcić po okolicy. Nasze pole namiotowe było daleko – już w zasadzie w Przewłoce, więc nie chciało się nam tam wracać, by potem z powrotem bujać się kolejne ponad 2 km. Po śniadaniu poszliśmy więc najpierw na kawę do lokalnej palarni, a potem koło 13:00 jeszcze do Tawerny Columbus na jakąś przekąskę, piwo, a w moim przypadku grzane wino (polecam! mają naprawdę dobre!). Było nam tak miło, że przesiedzieliśmy tam ponad dwie godziny, po czym udaliśmy się niespiesznie na obiad do miejsca, gdzie jedliśmy śniadanie. Na koniec wróciliśmy na nasze pole namiotowe, gdzie spędziliśmy późne popołudnie i wieczór grając w karty i gadając. Przez chwilę się nawet przejaśniło i wyszło jakieś nieśmiałe słońce, więc wyprałam sobie koszulkę chcąc ją wysuszyć na namiocie, ale tego słońca było zdecydowanie za mało.
Przeanalizowaliśmy wszystkie prognozy pogody na kolejne 3 dni i nasze siły oraz możliwości i postanowiliśmy – wracamy do domu. Zwłaszcza, że akurat na wybrzeżu odbywały się ćwiczenia wojskowe, więc obszar poligonu pomiędzy Ustką a Jarosławcem był zamknięty i musielibyśmy kombinować jakiś objazd, a z tym oczywiście nie było tak łatwo. Tlił się wprawdzie jeszcze pomysł, żeby jakoś podjechać do Jarosławca i stamtąd przejść jeszcze piechotą do Darłowa, ale ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na to. I tak byłoby to ciężko zrealizować, bo następnego dnia było święto i jeździło jeszcze mniej środków transportu niż zwykle. Musielibyśmy chyba pojechać do Słupska, stamtąd do Sławna i może stamtąd dałoby się do Jarosławca. Stwierdziliśmy, że to za dużo kombinowania, poza tym przecież miało padać, więc po prostu zakończmy naszą wędrówkę w Ustce, wróćmy do Szczecina, gdzie na spokojnie umówimy się na piwo i spędzimy ze sobą trochę czasu.
Tak właśnie dnia siódmego wędrówka wzdłuż polskiego wybrzeża została zakończona.
Następnego dnia, w czwartek, pojechaliśmy rano busem do Słupska. Nie łaziliśmy po mieście, okolice dworca były wystarczająco zniechęcające. Sprawdziliśmy jeszcze na dworcu PKS, ale nie wyglądało, by cokolwiek tego dnia miało jechać stamtąd w stronę Jarosławca. Kupiliśmy bilety na najbliższy pociąg do Szczecina i udaliśmy się do dworcowego baru na kawę. Kiedy czekaliśmy na peronie – już lało.
Wprawdzie nie udało się zrealizować celu wyjazdu, który – no nie ma co ukrywać – nie był zbyt dobrze przeze mnie zorganizowany. Dałam się nieco ponieść fali entuzjazmu 😉 Niemniej wszyscy zgodnie uznaliśmy wycieczkę za udaną i co więcej – myślimy, żeby powtórzyć to w przyszłym roku. Tylko wtedy lepiej się do tego przygotujemy i z pewnością potrzeba zarezerwować więcej czasu. Teraz zebrane doświadczenia trzeba przetrawić i wyciągnąć wnioski, by mogły posłużyć przy następnych tego typu podróżach. Bo, jak tylko zregenerowałam nieco stopy, nie mam wątpliwości – będą następne 🙂