Kiedy ludzie pytają mnie co najbardziej podobało mi się podczas pobytu w Australii, bez namysłu odpowiadam – pustynia. Wtedy czasem widzę na twarzach zdziwienie. Otóż tak właśnie – pustynia. Bezkresna, bezlitosna, bezwzględna i bezsprzecznie fascynująca. Ale pustynia w Australii nie ma nic wspólnego z piaszczystymi wydmami po horyzont, jak na Saharze, która najczęściej w pierwszej kolejności przychodzi na myśl na dźwięk słowa „pustynia”. W Australii wszak wszystko jest odwrotnie, a przynajmniej inaczej, więc i pustynia nie jest taka, jaką można by sobie wyobrażać 🙂
Ale po kolei. Na pustynię trzeba najpierw jakoś dojechać. I można to zrobić na przykład.. pociągiem.
Nie pamiętam w jaki sposób natknęłam się na informację o istnieniu pociągu o wdzięcznej nazwie The Ghan, ale kiedy się natknęłam, przeczytałam i zobaczyłam zdjęcia – zakochałam się od pierwszego wejrzenia i wiedziałam od razu, że kiedy będę w Australii, po prostu muszę nim pojechać. Wymagało to wprawdzie pewnej logistycznej gimnastyki, żeby dopasować wszystkie terminy i stworzyć plan podróży taki, który dałby mi możliwość zobaczenia jak najwięcej po drodze, ale udało się.
Powszechna nazwa The Ghan jest w rzeczywistości skrótem od „The Afghan Express”. Brzmi to odrobinę tajemniczo, cóż bowiem robi afgański ekspres na australijskich torach? Wszelkie dostępne informacje mówią o tym, iż pochodzi ona od afgańskich poganiaczy wielbłądów, niegdyś całymi karawanami przemierzających interior. Tak naprawdę jednak, chociaż poganiaczy owych nazywano Afganami, pochodzili oni z różnych krajów i byli różnej narodowości – byli to między innymi imigranci z Egiptu, obszarów dawnej Persji (dziś głównie Iran), z Indii, Pakistanu, Turcji… Dziś poganiaczy już nie ma, wielbłądy zostały zastąpione przez mechaniczne konie wielkich tirów, ale nazwa pociągu została.
Jako ciekawostkę warto dodać, że dawniej, zwłaszcza w burzliwych latach gorączki złota w Australii, sprowadzano na kontynent wielbłądy m.in. z Półwyspu Arabskiego, ponieważ te wytrzymałe i silne zwierzęta doskonale sprawdzały się także w ciężkim klimacie australijskiego interioru. Wielbłądy świetnie przystosowały się do tutejszych warunków. Niektóre w różnych okolicznościach znalazły się poza kontrolą ludzi i utworzyły dzikie stada, wałęsające się po rozległych obszarach pustyni. A dzisiaj.. Dzisiaj Australia jest jednym z większych, jeśli nie największym na świecie, eksporterów wielbłądów. W tym także do Arabii Saudyjskiej 😉
Ale wracając do pociągu i tego, co w nim jest takiego wyjątkowego. W końcu pociąg jak pociąg – lokomotywa, wagony.. Dokładniej to dwie lokomotywy, które ciągną około 30-40 wagonów i cały skład ma długość około kilometra podobno. Nie mierzyłam tego, ale potwierdzam, że jest on rzeczywiście baaaardzo długi i ten kilometr może nie być przesadą.
Już sam fakt, że pociąg ten przemierza niespełna 3 tysiące kilometrów przez samo centrum Australii, z Adelaide do Darwin, jest niesamowity. Przejechanie całej trasy zajmuje ponad dwie doby, a pociąg zatrzymuje się po drodze tylko w Port Augusta (na chwilę), w Alice Springs i Katherine. Zbudowanie trasy też było nie lada wyczynem i zajęło.. 126 lat! Budowę rozpoczęto bowiem w 1878 roku na południu, w Port Augusta, i prowadzono na północ do Alice Springs, a ostatnie odcinki tej trasy ukończono.. dopiero 10 lat temu, w 2003 roku. I podobno kosztował ponad miliard amerykańskich dolarów, co jest kwotą mogącą przyprawić o prawdziwy zawrót głowy.
Nic dziwnego, że budowa tej linii kolejowej zajęła tak dużo czasu i pochłonęła tyle środków, skoro biegnie ona przez jedne z najsuchszych i najmniej ludnych terenów na świecie. Sam transport materiałów do budowy musiał być nie lada przedsięwzięciem. Do tego 40-50 stopniowe upały, duże amplitudy temperatury między dniem a nocą, brak pitnej wody (okresowe jeziora w okolicy w większości są słone). Wszystko po to, by połączyć dwa końce kontynentu stalową szyną. Czy to nie robi wrażenia?
Na mnie zrobiło ogromne, dlatego od pierwszych chwil po tym, jak się dowiedziałam, że coś takiego jeździ po świecie, postanowiłam zrobić co się da, aby tym pociągiem pojechać (jednym z moich marzeń jest wyruszyć kiedyś w podróż koleją transsyberyjską, kolej transaustralijska wydała mi się więc także niezwykle pociągającą możliwością). Kiedy powiedziałam o tym znajomym w pracy, dodając do tego – dla podkreślenia odległości – że pociąg ten jeździ w sezonie zaledwie dwa razy w tygodniu, a poza sezonem tylko raz – śmiali się ze mnie. Ktokolwiek mnie bowiem choć trochę zna, wie doskonale, że wiecznie się wszędzie spóźniam 🙂 A spóźnić się na pociąg, który kursuje raz w tygodniu, to byłby szczyt wszystkich spóźnień :> Na szczęście, jak pisałam w poprzedniej notce, udało mi się jednak być tym razem na czas 😉
W pośpiechu, spowodowanym opóźnieniem autobusu, który nas przywiózł w okolice dworca, dotarłyśmy z Kirą – koleżanką z Niemiec poznaną chwilę wcześniej w autobusie – na peron przy którym stał ON. Legendarny The Ghan 🙂 Do odjazdu było już tylko parę minut (chociaż wg tego, co miałam napisane na rezerwacji, powinno być jeszcze jakieś pół godziny), sprawdzono nasze rezerwacje, skierowano nas do naszego wagonu, gdzie znalazłyśmy swoje miejsca. Wagon klasy Red – taki, jak w naszych osobówkach trochę – dwa rzędy siedzeń po dwa w każdym, przecięte wąskim przejściem pomiędzy nimi. Siedzenia całkiem wygodne i rozkładane – w końcu będziemy tym jechać także przez całą noc. Na końcu wagonu toaleta.. z prysznicem. Logiczne, jeśli się jedzie 25 godzin do Alice Springs to jeszcze można jakoś wytrzymać, ale już ponad dwie doby do Darwin prysznica zdecydowanie po drodze wymagają. Tak myślę 🙂

Większość czasu i tak spędziłyśmy w wagonie restauracyjnym, który miał o wiele lepsze okna i lepiej było przez nie widać to, co na zewnątrz. Zamawiało się więc kolejne kawy, herbaty, wrapy czy cokolwiek, jadło się to i piło jak najdłużej (w wagonie restauracyjnym o wdzięcznej nazwie Matilda można było przebywać tylko jeśli się coś jadło i piło – ale obsługa też nie goniła stamtąd, jak przychodzili ludzie na posiłek, sami się usuwaliśmy na trochę, bo liczba miejsc w końcu była ograniczona). A widoki za oknem zmieniały się co chwila (i niech mi ktoś powie, że pustynia jest nudna!).


















Jechaliśmy tak w sumie około 25 godzin. Może 26, bo między stanem Południowa Australia i Północnym Terytorium jest różnica czasu o godzinę (którą, jadąc w tę stronę, się traci) i mogłam się czegoś nie doliczyć. Za oknem porośnięty scrubem czerwony piasek pustyni, około 40 stopni w cieniu, co jakiś czas mijane, leżące na ziemi szkielety zwierząt… Gdzieś na horyzoncie krążący majestatycznie australijski orzeł. Spacerujące wśród traw emu i pasące się tu i tam kangury. Czerwona, gorąca ziemia i kobaltowe niebo, tak niebieskie, że aż zwraca uwagę (a przecież jako coś oczywistego, często niebo tej uwadze umyka). Ktoś w pociągu stwierdził, że w Australii nie dość, że wszystko jest większe, to jeszcze i niebo wydaje się bardziej niebieskie niż gdzie indziej. Coś w tym jest.
P.S. Operatorem The Ghana jest Great Southern Rail. Gdyby ktoś miał ochotę przeżyć swoją podróż legendarnym australijskim pociągiem, można znaleźć wszelkie informacje oraz kupić bilety na ich stronie internetowej.