Kto w polskich realiach wybiera się na urlop w listopadzie? Na przykład ja 🙂 Ba, jakby się temu przyjrzeć, to okazuje się, że jest to jeden z czołowych miesięcy, kiedy nie ma mnie w pracy z powodu urlopu. Bo kiedy za oknem szaro, zimno i pada najlepiej jest.. wybyć gdzie indziej 😉 Na przykład do Australii. Albo na Teneryfę.
Pomysł na Teneryfę wziął się z luźnego „pojedźmy gdzieś” i dość ograniczonego budżetu. Nie pamiętam już czyja to była idea, ale skoro się pojawiła, a na Wyspach Kanaryjskich nigdy wcześniej nie byłam, to.. czemu nie! Zaczęłam czytać, oglądać zdjęcia, szukać noclegu, samochodu i różnych innych rzeczy i… powstał całkiem ambitny plan zwiedzania wyspy (na który Krzysiek później trochę złorzeczył i stąd na Lanzarote mieliśmy już zupełnie inną koncepcję).




Spis treści
Dlaczego Kanaryjskie?
Wbrew pozorom, nazwa tych wysp podobno wcale nie pochodzi od niewielkich ptaszków – kanarków. Właściwie to jest ponoć odwrotnie. Sama nazwa wzięła się zaś od łacińskiego słowa Canis, czyli pies. Wyspy bowiem zamieszkałe były przez hordy dzikich psów wałęsających się wszędzie, o czym donosił Pliniusz Starszy w swojej Historii Naturalnej. W Internecie znaleźć można także alternatywne legendy na ten temat. Jedna mówi o „psach morskich”, które tak naprawdę były fokami zamieszkującymi wyspę. Znaleźć można również informację o tym jakoby starożytni Grecy, którzy dopłynęli tu jako pierwsi, a odkryty archipelag nazwali Wyspami Szczęśliwymi, donosili jego o osobliwych mieszkańcach, którzy ciała mieli ludzkie, ale głowy psie. Tę ostatnią historię znam z zupełnie innego źródła – podobno włoski podróżnik Marco Polo pisał, że na Wyspach Andamańskich u wybrzeży Birmy, mieszkali ludzie-psy, zajmujący się handlem z Indiami. Podobne historie opisywał, jakiś czas po Marco Polo, niejaki Sir John Mandeville. Jednak tym razem plemię ludzi o psich głowach miało zamieszkiwać wyspy Makumeran, gdzieś bardzo daleko, nie wiadomo dziś gdzie (za: „Świat baśni, legend i mitów. Mityczne stwory” [„The enchanted world”], wyd. Polska Oficyna Wydanicza „BGW”, Warszawa, przekład: Ewa Ćwirko-Godycka). Motyw więc w różnych odsłonach pojawiał się tu i tam w opisach podróżników i pisarzy, a co do Wysp Kanaryjskich – najpewniej jednak to po prostu te grasujące, zwykłe psy, przyczyniły się do nadania im tej nazwy. W każdym razie my na Teneryfie (ani na Lanzarote) żadnych dzikich psów nie widzieliśmy.
Gorąco, ciepło.. urlop w listopadzie
Teneryfa znajduje się w strefie klimatu subtropikalnego, co oznacza, że jest tam raczej ciepło. Trzeba jednak uważać, ponieważ obecność gór w centralnej części wyspy powoduje, że na północy może być sporo chłodniej niż na południu. Gdyby się przyjrzeć statystykom klimatycznym, to na Teneryfie cały rok średnia temperatura dobowa oscyluje w okolicach 18-26 stopni Celsjusza. Oczywiście w miesiącach zimowych (listopad-luty) jest ona najniższa (bardziej 18), a jeśli dodać do tego zróżnicowanie cieplne różnych zakątków wyspy, to na północy może być mniej. My wynajęliśmy apartament w Icod de los Vinos, czyli na północy, w związku z czym przebywaliśmy w temperaturach około 15 stopni, chyba że wybraliśmy się na drugą stronę wyspy. Cóż, ciągle cieplej niż w Polsce pod koniec listopada 😉 Jedynym minusem były deszcze. Nie nastawialiśmy się na plażowanie, więc aż tak bardzo nam to nie przeszkadzało, ale jednak trochę trzeba było lawirować pomiędzy kolejnymi seriami opadów. Chociaż.. koniec końców wróciliśmy z tak zjaranymi twarzami jak jeszcze nigdy w życiu!
Niby nieduża wyspa…
a ciekawych miejsc do zobaczenia tyle, że i dwa tygodnie mogłoby nie być dość. My mieliśmy tylko tydzień, więc nie wszystko udało się zobaczyć i nawet myślałam czy by kiedyś może nie wrócić „dozwiedzać” resztę. Póki co plany są inne, ale kto wie.



Na powyższej mapce zaznaczyłam miejsca, w których byliśmy na Teneryfie. Południową, a zwłaszcza południowo-zachodnią część wyspy, okupują hotele i cała ta masowa turystyczna infrastruktura, więc raczej je omijaliśmy. Po co oglądać hotele, skoro jest tyle pięknych miejsc do zobaczenia?
Icod de los Vinos
Niewielka miejscowość na Teneryfie, do której być może byśmy nie trafili, gdybyśmy tu nie mieszkali. Jak wiele miejscowości na północy wyspy, tak i tu zrobiły na nas wrażenie baaardzo strome ulice (zejść na obiad do którejś z restauracyjek z centrum po całym dniu zwiedzania było łatwo, ale wróóócić.. ugh). Ładne miasteczko, z licznymi knajpkami, barami tapas, kościołem i… olbrzymią, najstarszą na wyspie draceną, zwaną Drzewem Smoczym albo Drago Millenaria, gdyż może mieć podobno nawet około 1000 lat. Nie wypominając jej wieku, jest to istotnie imponujący okaz drzewa.



Nieopodal Ciudad del Drago (czyli Smoczego Miasta, jak inaczej nazywane jest Icod) znajduje się również Jaskinia Wiatru (Cueva del Viento), z której nie mam zdjęć, ale wycieczkę niej szczerze polecam, bo jest naprawdę ciekawa (pierwszy raz byłam w jaskini stworzonej przez gorące potoki lawy, nie w wyniku procesów krasowych).















La Orotava i Puerto de la Cruz
La Orotava zrobiła na mnie chyba najlepsze wrażenie ze wszystkich odwiedzonych miasteczek. Kolorowe, niewielkie domki, wąskie uliczki o nachyleniu ok. 30 stopni, gdzie niełatwo było iść, a co dopiero jeździć samochodem, ale nasz mały wypożyczony Chevrolecik dawał radę i brykał po tych uliczkach jak młoda kozica. Leniwa atmosfera miasteczka idealnie pasuje do niespiesznego spaceru, a kolejna porcja deszczu może być doskonałym pretekstem do przycupnięcia na jakąś kawę i przekąskę w jednej z tamtejszych kawiarenek. Gdybyście mieli okazję trafić do Orotavy, naprawdę polecam się na troszkę pośród jej zakątków zagubić.












Po drugiej stronie autostrady, w stronę morza, leży Puerto de la Cruz o zupełnie innym już klimacie turystycznego kurortu, dużych hoteli, sklepików z badziewnymi pamiątkami i promenad. Generalnie wszystko to, czego raczej unikamy, dlatego nie spędziliśmy tam dużo czasu. Przeszliśmy się jedynie nad morze, gdzie naszym oczom ukazała się czarna, wulkaniczna plaża, nieduży fort i stosiki kamieni. Podobno to taki miejscowy przesąd, że ułożenie takiej piramidki zapewnia szczęście na kolejny rok. Nie wiem czy zapewnia, ale sam widok jest ciekawy.















Okolice Poris de Abona
Zdecydowaną większość czasu na Teneryfie spędziliśmy na północy lub w centrum. Któregoś dnia postanowiliśmy więc zrobić sobie wycieczkę w południowe rejony wyspy. Pojechaliśmy autostradą z Icod de los Vinos mijając Santa Cruz de Tenerife i dalej na dół szukając wzrokiem i na mapie jakichś potencjalnie fajnych plaż, bo Krzysiek, mimo niekoniecznie idealnej do plażowania pogody, bardzo chciał się wykąpać w oceanie. W końcu zatrzymaliśmy się na niedużej plaży w okolicy Poris de Abona. Plaża była niemalże pusta, poza nami była tam jeszcze jakaś para, ale o tej porze roku nas to nie zdziwiło. Niestety, był to najsmutniejszy punkt w całej naszej wyprawie na Teneryfę. Plaża była bowiem okrutnie zaśmiecona i – jak się potem okazało – nie były to śmieci przywiezione i zostawione przez plażowiczów, ale wyrzucone przez ocean. Krzysiek miał tak silne postanowienie zanurzenia się w oceanie, że zdecydował się skorzystać z tego naszego postoju. Wszedł do wody i wyszedł po niedługiej chwili opisując co tam pływało oprócz niego i nie chodziło wcale o żadne morskie stworzenia. Do dziś wspomina „a, to tam, gdzie się kąpałem w plastiku”.



Las Galletas
Naszą wycieczkę w południowe rejony wyspy zakończyliśmy w Las Galletas. Dalej było bowiem znane turystyczne Costa Adeje i spodziewając się, co tam możemy spotkać, woleliśmy skręcić i przecinając centralną część wyspy, wrócić na swoją zieloną północ.
Las Galletas to jedna z tych typowych miejscowości nadmorskich, która nie zrobiła na nas żadnego wrażenia. Przeszliśmy sobie spacerkiem kawałek wzdłuż morza, popodziwialiśmy kitesurferów, których było sporo, więc być może jest to dobre miejsce do uprawiania tego sportu, zjedliśmy lody i pojechaliśmy dalej. Widzieliśmy tam całkiem ładny kawałek plaży i niewiele poza tym. Podejrzewamy, że w sezonie są tam dzikie tłumy.






Los Gigantes
Słynne olbrzymie klify w zachodniej części wyspy. Można powiedzieć, że oklepane widoczki uwieczniane na co drugiej pocztówce. Ale jednak warto pojechać i zobaczyć, bo te monstrualne masy skalne, schodzące pionowo wprost do wody, robią wrażenie. Dodatkowo droga z północy do Los Gigantes jest urokliwa sama w sobie i warto ją przejechać choćby dla skąpanych w bujnej zieleni górskich krajobrazów. A przy dobrej widoczności można, stojąc przy Los Gigantes, wypatrzyć na horyzoncie zarys mniejszej wyspy Kanarów – Gomery.
Jeśli ktoś dysponuje większym budżetem, można też pokusić się o rejs motorówką lub jachtem i podziwiać olbrzymie klify z perspektywy oceanu. Ale my nie zdecydowaliśmy się na taką ekstrawagancję.









Masca
Masca to wąwóz położony malowniczo pośród gór i niewielka wioska, która się tam znajduje. Nie brzmi zbyt atrakcyjnie? Być może, ale to jedno z bardziej znanych i popularnych wśród turystów miejsc. Droga do wąwozu Masca jest obłędna i mam tu na myśli zarówno widoki, którymi można napawać oczy, jak i jej krętość, wąskość, z jednej strony skały, z drugiej przepaść i to pytanie: czy tędy naprawdę jeżdżą autobusy?!












Do samego wąwozu ostatecznie nie dojechaliśmy. Lawirowanie po ostrych zakrętach, mijanie się z autobusami (tak, one naprawdę tamtędy jeździły!) na szerokości 1,5 samochodu, przy braku przekonania, że nasz mały i dzielny, ale trochę zmęczony życiem Chevrolecik, a nade wszystko niesamowity ruch, jaki tam panował i niemożność znalezienia choćby skrawka miejsca do zaparkowania, to wszystko spowodowało, że zdecydowaliśmy się zawrócić. Ale te widoki i wrażenia – warto! Ba, pierwszy raz w życiu widziałam rondo wysoko w górach! I oczywiście nawet martwe pole wokół niego było potraktowane jako parking!
Punta de Teno
Wracając z wąwozu Masca, do którego ostatecznie nie dojechaliśmy, skręciliśmy jeszcze na zachód i udaliśmy się na sam koniec wyspy – Punta de Teno. Skaliste wybrzeże, wysokie klify w oddali (tak jakby Los Gigantes oglądane od drugiej strony), niewielka latarenka, trochę ludzi, ale cisza, spokój i wiatr. Bardzo miły zakątek.









Pico del Teide
To był kulminacyjny punkt naszej wyprawy i zarazem ostatni dzień naszego pobytu na Teneryfie. Pico del Teide – najwyższy szczyt Teneryfy, wszystkich Wysp Kanaryjskich, a nawet całej Hiszpanii i najwyższy szczyt na wszystkich atlantyckich wyspach. Ma 3718 metrów od poziomu morza i około 7500 metrów od dna morza. Jest czynnym wulkanem, chociaż ostatni jego wybuch miał miejsce w 1909 roku. Kiedy się jest na górze, czuć wyraźny zapach siarkowodoru, można zauważyć unoszące się nieduże obłoczki gazów i czuć ciepło skał. Teide otoczone jest kalderą Las Cañadas i cały ten teren stanowi park narodowy. Na zboczu Teide wybudowano kolejkę górską, którą można wjechać na wysokość 3555 metrów. Wejścia na szczyt wymagają specjalnego pozwolenia – jest ono darmowe i można je uzyskać na stronie hiszpańskich parków narodowych. Wejściówka zawiera przedział czasowy, w którym można udać się na szczyt, co pozwala dobrze kontrolować ruch tamże. Ponieważ nie jesteśmy wytrawnymi górołazami, nigdy tam też nie byliśmy i nie znaliśmy drogi, uznałam, że aby zmieścić się w swoim okienku czasowym, najrozsądniej będzie wjechać na górę kolejką, na sam szczyt wejść na nóżkach i ewentualnie zejść już też na piechotę. Tak też ostatecznie uczyniliśmy. I bardzo dobrze, bo wiedząc ile czasu zajęło nam zejście (ok. 4 godziny), to cała wyprawa bez udziału kolejki linowej, mogłaby być nie do zrobienia. Trzeba też wziąć pod uwagę, że na wysokości 3718 metrów powietrze jest już nieco rozrzedzone, co ja odczuwałam dość mocno i co kilka metrów pod górę musiałam się zatrzymywać i pooddychać nieco. Niby to niecałe 200 metrów do przejścia, ale jednak nie takie hop. Odczuwalne to było również podczas zejścia – gdy już znaleźliśmy się sporo niżej, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że puchły nam nieco palce u rąk i trzeba było nimi trochę popracować, żeby wzmóc krążenie. Na szczycie w tamtym momencie były podobno -2 stopnie, ale jakoś się tego tak nie odczuwało. Być może właśnie dzięki ciepłu skał. Widoki ze szczytu są obłędne, a dodać trzeba, że znajdowaliśmy się powyżej poziomu chmur. I tu uwaga – warto zadbać o krem z porządnym filtrem i go zastosować przed wyjściem na górę. My tego nie zrobiliśmy, bo po co nam krem, jak przez cały nasz wyjazd było około 15-18 stopni i słońca wcale nie w nadmiarze. Efekt – nigdy w życiu nie miałam tak zjaranej twarzy!






























Teneryfę zwiedzaliśmy dość intensywnie przez te kilka dni, a jestem przekonana, że spokojnie można by z równią intensywnością zwiedzać tam drugie tyle. Ominęliśmy bowiem całkiem północno-wschodnie rejony wyspy. Nie byliśmy w Parku Rural de Anaga, który podobno też jest cudny, nie widzieliśmy żadnej z plaż w tamtym rejonie, do Santa Cruz de Tenerife zajechaliśmy jedynie raz i tylko przejechaliśmy kawałek przez miasto nawet nie wysiadając z samochodu (bo nie było już na to czasu). Mamy taki pomysł, żeby zobaczyć wszystkie po kolei wyspy Kanarów i na końcu zdecydować która nam się najbardziej będzie podobała i tam wrócić. No i pojawił się już pomysł ponownego wejścia na Teide. Ale zobaczymy. Na razie plany są nieco inne 😉