W Alice Springs spędziłam w sumie półtorej doby. Przyjechałam pociągiem około godziny 13.00 czasu lokalnego dnia 19. listopada, opuściłam miasto 2 dni później wcześnie rano. Zostawiłam tam sobie jeden pełny dzień na poznanie okolicy i… z perspektywy czasu nie jestem pewna czy nie wolałabym go spędzić jednak w Adelaide.

Noc spędziłam w czteroosobowym pokoju w lokalnym hostelu wraz z dwoma innymi dziewczynami, chyba z Japonii. Nie jestem pewna po takim czasie skąd były, zwłaszcza że… nie rozpoznaję różnic między typami azjatyckiej urody i w ogóle ciężko mi było zapamiętać w przypadku Azjatów skąd są, nie mówiąc już o ich imionach. Nawet nie dlatego, że były jakieś trudne do zapamiętania, to raczej wynik braku znajomości tych imion, osłuchania się z nimi, a wiadomo, jak coś jest całkiem obce to trudniej zapamiętać niż coś, co już gdzieś się słyszało albo z czymś się kojarzy. Przynajmniej ja tak mam. Ale wracając do hostelu – gdyby ktoś z Was miał przyjemność zawitać kiedyś do Alice Springs z czystym sumieniem mogę polecić Alice Lodge Backpackers – ceny dość przystępne, a warunki sypialniane, sanitarne, obsługa i nawet basen do dyspozycji mieszkańców – wszystko bardzo na tak 🙂



Po całkiem nieźle przespanej nocy, wcale nie tak wczesnym rankiem, bo koło 8 chyba, udałam się w pierwsze, zaplanowane poprzedniego dnia miejsce – Anzac Hill. Jest to wzgórze na północnym krańcu miasta, z którego roztacza się widok nie tylko na samą miejscowość, ale i okalające ją góry MacDonnella. Podobno najładniejszy o wschodzie i o zachodzie słońca, ale.. na wschód nieco zaspałam, a zachód.. po zmroku nie bardzo chciałam potem wracać przez miasto do hostelu.









W tym miejscu muszę przyznać, że zrobiła na mnie duże wrażenie mnogość podobnych pomników czy memoriałów w całej Australii. Podczas swojej podróży natykałam się na nie wielokrotnie. Czasem mają one charakter takich „obelisków” jak ten na Anzac Hill w Alice Springs, czasami są to obiekty bardziej przypominające nasze europejskie pomniki, innym razem jedynie pamiątkowe tablice. Australia jest stosunkowo młodym krajem, w dodatku krajem, który nie ma na kartach swojej historii żadnej wojny domowej (może poza Wielką Wojną Emu, ale tej australijskie wojsko wolałoby pewnie nie wspominać) ani też chyba wojny, w której byłaby bezpośrednią stroną (nie włączoną w działania wojenne prowadzone przez Koronę Brytyjską jako terytorium jej podległe). Może się mylę, nigdy nie byłam orłem z historii 😉 Jednakże ilość tego typu pamiątek po żołnierzach poległych w walkach na całym świecie, zwłaszcza w Azji, pokazuje jak duże ma to dla Australijczyków znaczenie.
Tymczasem słońce wspinało się coraz wyżej i grzało coraz mocniej. Zeszłam więc ze wzgórza, aby przejść się trochę ulicami miasta.
W Alice Springs znajduje się parę ciekawych miejsc. Między innymi muzeum utworzone w starej stacji telegraficznej, wybudowanej tu w 1871 roku w ramach wielkiej budowy telegraficznej linii transaustralijskiej, prowadzonej przez inżyniera Todda oraz słynne Royal Flying Doctor Service Visitor Centre (z muzeum poświęconym historii działalności „latających lekarzy”). Na tym obszarze, w warunkach pustynnych i z powodu dużych odległości pomiędzy poszczególnymi miejscowościami czy osadami, koniecznością było wyposażenie służb medycznych w… samoloty. Lekarze więc byli (i są nadal) dosłownie latający 🙂 Z ciekawszych obiektów, o których można poczytać w przewodnikach, znajdziecie tutaj również The Women’s Hall of Fame – obiekt poświęcony kobietom-pionierkom, bohaterkom szarej codzienności, które miały swój duży wkład w dziedzictwo Australii. Bardzo ciekawym miejscem, sądząc z opisu, wydaje się być także Alice Springs Desert Park (park przyrodniczy ukazujący różne oblicza pustyni).
Do żadnego z tych miejsc jednak nie dotarłam. Odległości między nimi są bowiem w niektórych przypadkach nie-do-pokonania na pieszo, zwłaszcza przy tej temperaturze i gdyby chcieć w jeden dzień zobaczyć je wszystkie. Można oczywiście wykupić jedną z naprawdę licznych wycieczek objazdowych, które zagwarantują dowóz i opiekę przewodnika w wielu z tych ciekawych obiektów, nie zdecydowałam się na to jednak nie tyle może z powodów ekonomicznych, co… Po ponad dobie spędzonej w pociągu non-stop wśród ludzi, a później w gwarnym hostelu z perspektywą wyruszenia w kilkudniową podróż przez pustynię znowu z grupą (o nieznanej mi wówczas liczebności) ludzi, potrzebowałam po prostu powłóczyć się trochę w samotności. Nawet kosztem ominięcia tych atrakcji.
W ten oto sposób znalazłam się w skwarze miejskich ulic zamiast w klimatyzowanym busie objeżdżającym po kolei najciekawsze miejsca. Być może szkoda, ale nie żałuję jakoś szczególnie. Chociaż… kto wie, może wtedy Alice Springs pozostawiłoby we mnie o wiele przyjemniejsze wspomnienia…
Architektura miasta nie należy do tych niezapomnianych. Nie należy nawet do szczególnie ciekawych. Trudno się dziwić i trudno oczekiwać, aby w warunkach, jakie tutaj panują, postało coś wyjątkowo spektakularnego. Chociaż różne rzeczy na świecie bywają.
Budynki są tu przeważnie niskie, a te starsze dodatkowo jakby rozpłaszczone. Dwa z nich, także wskazywane przez przewodnik jako ważne dla historii miasta, można odnaleźć w pobliżu czegoś, co można określić jako centrum. Pierwszy to The Residency, czyli po prostu rezydencja zbudowana dla zarządcy istniejącego tutaj przez krótki czas regionu Australii Centralnej. Drugi – Adelaide House – był pierwszym szpitalem w mieście, zaprojektowanym i założonym tu przez Johna Flynna – tego samego, który zapoczątkował funkcjonowanie Latających Doktorów.






Pierwotnie miałam w planach zobaczyć jeszcze siedzibę Latających Doktorów i tamtejsze muzeum. Wprawdzie dotarłam tam, niemniej jednak do środka nie weszłam. Nieopodal znajdowało się Reptile Centre – budynek z mnóstwem terrariów, w których mieszkały wszelkiego rodzaju węże i jaszczurki oraz z basenem z krokodylami, a że był to ostatni dzwonek, by je zwiedzić (czynne tylko do wczesnego przedpołudnia), skierowałam tam swoje kroki. Jak się potem okazało – jedyne węże, jakie zobaczyłam w Australii, były właśnie tam. Więcej nieco szczęścia miałam z jaszczurkami 🙂



Na planie miasta wyczytałam, że posiada ono ogród botaniczny. Jako wielbicielka podobnych miejsc, postanowiłam się tam udać, ciekawa jak też może wyglądać ogród botaniczny pośrodku pustyni. Po drodze należało przekroczyć rzekę…






Ogród botaniczny nie różnił się o tej porze roku wiele od całego otoczenia. Ciekawa jestem jak wygląda w okresie bardziej deszczowym. Pewnie jest trochę bardziej zielony, a nieco mniej upalno-sucho-pylisty.



I sam ogród…






Tak właśnie wygląda australijska pustynia w porze suchej. Temperatura, dobijająca do 43 stopni w cieniu, nawet dla mnie po całym dniu zwiedzania okolicy na piechotę stawała się już trochę uciążliwa. A to nawet nie był jeszcze początek lata, które w Australii zaczyna się 1. grudnia. W ogrodzie nie spędziłam więc zbyt wiele czasu, raz z powodu upału i braku cienia, dwa – oznaczenie roślinności w nim pozostawiało dla mnie wiele do życzenia, a brak możliwości dowiedzenia się jak nazywa się ta czy inna roślinka, gdy nie bardzo widzę różnicę między jedną a drugą, sprawiał, że przedłużanie tam pobytu uznałam za zbyteczne.
Wróciłam więc do centrum miasta. Tym razem wzdłuż, a wręcz korytem rzeki Todd.









Są dwie rzeczy, które jednocześnie przychodzą mi na myśl na dźwięk słów „Alice Springs”. Pierwsza, przyjemna – zapach eukaliptusów. Tak, jak w Adelaide wszędzie towarzyszył mi słodki zapach jakarandy, tak tutaj olejków eterycznych, które eukaliptusy w wysokich temperaturach uwalniają masowo. Można więc powiedzieć, że drzewa fundują tu każdemu darmowe inhalacje 🙂 Stężenie olejków w drzewach eukaliptusowych jest naprawdę duże i to między innymi z tego powodu przy bardzo wysokich temperaturach drzewa zaczynają czasem płonąć, a wtedy czytamy, słuchamy i oglądamy w Europie o corocznych pożarach w Australii w styczniu i lutym, kiedy jest pełnia lata i wyż termiczny osiąga swoje apogeum.



Druga sprawa – która mocno wpłynęła na moje odczucia i wspomnienia z Alice Springs – to Aborygeni. Całe ich grupy włóczące się po ulicach, przesiadujące pod drzewami, na trawie albo piasku. Ludzie, do których niegdyś należała ta ziemia zanim została im odebrana i zmieniona nie do poznania. Ludzie, którzy jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku figurowali w księdze fauny i flory Australii na równi ze zwierzętami i których dopiero w latach 60. uznano za ludzi. Ludzie, których próbowano na siłę asymilować, przystosowywać do warunków stwarzanych przez białego człowieka, kompletnie odmiennych od ich tradycji i kultury. Ludzie, którym odbierano siłą lub podstępem dzieci, aby je wychowywać po „białemu” i włączać do „białego” społeczeństwa, gdyż na uboczu stanowili niewygodny problem (kto jest ciekawy zachęcam do zgłębienia tematu tzw. skradzionego pokolenia, the stolen generation). Wreszcie ludzie, którzy tym niewygodnym problemem pozostali, bowiem plany asymilacji nigdy się nie powiodły w pełni i tak naprawdę zostawiono ich samych sobie. Wielu z nich nie ma wykształcenia, pracy, żyją z zasiłków wypłacanych przez instytucje rządowe, poziom wszelkiego rodzaju patologii (alkoholizm, przestępczość) jest wśród nich o wiele wyższy niż średnia społeczna. Od pewnego czasu niegdyś zabrane terytoria są Aborygenom oddawane, rząd Australii oficjalnie przeprosił po latach za wszystkie krzywdy, które im wyrządzono, ale… ale słowa nie rozwiązują problemu, na którego rozwiązanie chyba tak naprawdę nikt nie ma dobrego pomysłu.



Podczas całego swojego pobytu w Alice Springs czułam jakąś dziwną ciężkość panującej tam atmosfery i nie było to chyba spowodowane tylko upałem. Aborygeni, którzy mijali mnie na ulicach, zdawali się jakby mnie nie widzieć, jakbym była powietrzem. Od razu wyjaśnię – nie, nie spotkało mnie z ich strony nic ani trochę nieprzyjemnego. Może poza tym pierwszym wieczorem, kiedy już po zmroku wracałam do hostelu i kiedy zaczepił mnie jeden mężczyzna… był już nieco wstawiony i prosił mnie o pieniądze. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie mam, wzięłam bowiem tylko parę dolarów, żeby kupić coś do jedzenia. Nie wiem czy mi uwierzył, ale nie zaczepiał już dalej. Widok Aborygenów wydawał mi się smutny. Przeważnie w grupach, ale na uboczu. Jakby osieroceni. Bo i poniekąd tak jest – pozbawieni swojej Matki – Ziemi. Może to moja wyobraźnia, ale ich wzrok wydawał mi się jakiś smutny, nawet kiedy widziałam ich śmiejących się. I tylko raz zdarzyło się, że dwóch młodych mężczyzn odpowiedziało na mój uśmiech australijskim „cześć” kiedy mijaliśmy się na ulicy. Twarze pozostałych, mijanych na ulicy z uśmiechem z mojej strony, pozostawały bez wyrazu. Nie robiłam im żadnych zdjęć. Czułam się z tym nieswojo i obawiałam się też reakcji. Miałam wprawdzie taki typowo turystyczny zamiar, zanim jeszcze dotarłam do Alice, ale… to przecież nie są zwierzątka w zoo…
Czułam pewną ulgę kiedy następnego dnia rano opuszczałam Źródła Alicji. Atmosfera napięcia, która nieustannie mi tam towarzyszyła, opuściła mnie dopiero, gdy ostatnie zarysy miasta rozmyły się w pustynnym żarze.