…on a horse with no name..”
Wprawdzie nie konno, jak w piosence zespołu America, tylko niewielkim busem, ale rzeczywiście spędziłam kilka dni na pustyni, w tak zwanym australijskim outbacku.
Spis treści
Pustynia pustyni nierówna…
Jeżeli pustynia kojarzy się Wam z ogromnymi hałdami złotego piasku, wielbłądami i oazami (palmy w pakiecie), to zetknięcie się z nią w wersji australijskiej może wywołać pewien szok. Tutejszy jej wariant w przeważającej części bowiem przypomina tę saharyjską chyba tylko w jednym – jest gorąco i sucho.

Tereny pustynne zajmują w Australii łącznie ponad milion kilometrów kwadratowych, głównie w centralnej i zachodniej części kontynentu. Stanowi to niecałe 20% całego kraju, chociaż pozostałe tereny wokół, poza pasem wybrzeża, generalnie są na tyle suche, by je uznać przynajmniej za półpustynie. Australijczycy określają te tereny jednym słowem – outback. I właściwie oznacza to w przybliżeniu wszystko poza miastem.



Geografowie podzielili ten olbrzymi obszar na mniejsze części i tak oto możemy wyróżnić Wielką Pustynię Wiktorii, Wielką Pustynię Piaszczystą, Pustynię Tanami, Pustynię Simpsona, Pustynię Gibsona, Małą Pustynię Piaszczystą i mniejsze: Pustynię Strzeleckiego (mamy silny polski akcent w Australii), Pustynię Sturt Stony, Pustynię Tirari oraz Pedirka. Uff, trochę tego jest!
Tak olbrzymi teren musi być pod wieloma względami zróżnicowany i właśnie taki jest. Znajdą się więc ogromne połacie piaszczystych wydm, jednak piasek tutaj jest specyficzny i najczęściej ma czerwonawy odcień, znajdą się też pustynie żwirowe, jak również żwirowo-skaliste fragmenty, porośnięte roślinnością lub nie za bardzo. Do wyboru do koloru. Znajdą się nawet wielbłądy, bowiem jest ich na kontynencie całkiem sporo. Palmy przy oazach już niekoniecznie. W centralnej części, gdzie miałam przyjemność (!) przebywać, pustynny piasek ma postać bardziej czerwonego pyłu, który wdziera się dosłownie wszędzie.



The Red Centre
Czerwony odcień tutejszych gleb to głównie zasługa obecnych w nich w dużej ilości tlenków żelaza. To właśnie od koloru podłoża okolice Alice Springs zyskały sobie miano Czerwonego Środka (The Red Centre).
Klimat oczywiście panuje tam suchy lub bardzo suchy, co wpływa z kolei na rozwój tamtejszej roślinności. Tak! To było moje wielkie zdziwienie jak bogata jest tutejsza flora. Niby uczyłam się w podstawówce na lekcjach geografii, że czerwone ziemie, słone, że niska zawartość próchnicy, że scrub, trawy spinifex i halofity, ale i tak ilość i różnorodność tutejszych roślin była dla mnie zaskoczeniem.
Swoją drogą, macie tak czasem, że jakaś nazwa utkwi Wam w głowie i jesteście w stanie pojechać gdzieś tylko dlatego, że Wam się ona spodobała? Ja tak mam na przykład z Fuerteventurą. Albo Kiribati. I paroma innymi nazwami miejsc, do których na pewno kiedyś pojadę 🙂 Do Australii nie wybierałam się wprawdzie tylko ze względu na ładnie brzmiącą nazwę trawy, która tam rośnie, ale kiedy już wiedziałam, że będę tam jechać, była to jedna z istotnych pozycji na mojej liście – zobaczyć trawę spinifex!












Charakterystycznym dla tych obszarów rodzajem roślinności jest także mulga – jeden z trzech głównych rodzajów australijskiego scrubu, czyli generalnie buszu, złożonego z twardolistnych, krzewiastych eukaliptusów oraz akacji. Mulga to kolejne słowo, które zapadło mi w pamięć, bowiem pojawia się w piosence, która już zawsze będzie mi się kojarzyła z tą częścią świata, z Uluru, wzgórzami Kata Tjuta oraz czerwonym piaskiem i zaroślami tutejszej pustyni. Piosenka to „It’s raining on the Rock” Johna Williamsona, którą możecie sobie znaleźć i wysłuchać na Youtube, jeśli macie ochotę poczuć odrobinę klimatu tamtego miejsca.
Żegnaj, Alice!
Na bezkresne połacie australijskiego outbacku udałam się wcześnie rano, pewnego listopadowego dnia, opuszczając Alice Springs, które przez ten krótki czas, jaki tam spędziłam, jakoś mi ciążyło (pisałam o tym tutaj). Opuszczałam je więc z pewną ulgą i ekscytacją związaną z czekającymi gdzieś tam (z pewnością) przygodami oraz z niepewnością dotyczącą ludzi, jacy trafią się w mojej grupie. Dodać należy, że listopadowy poranek, który u nas kojarzy się z mgłami, ciemnością i wilgocią, w Alice już oznaczał temperaturę około 30 stopni C w cieniu 😉
Wspomniałam o grupie – kiedy planowałam swój wyjazd do Australii, rozważałam różne opcje przemieszczania się pomiędzy punktami, które bardzo chciałam zobaczyć podczas pobytu. Uznałam, że wypożyczenie samochodu i samotna jazda przez pustynię jednak nie wchodzą w grę i to nie tylko dlatego, że moje prawo jazdy jest już pełnoletnie, a ja nie pamiętam w ogóle jak się jeździ samochodem. Oceniłam ten pomysł jako niebezpieczny, kosztowny i zwyczajnie głupi w moim potencjalnym wykonaniu, toteż skupiłam się na szukaniu alternatyw.
I jakkolwiek unikam zorganizowanych wyjazdów, biur podróży itp., to w tym przypadku zdecydowałam się właśnie na taką formę podróżowania. Do Adelaide z Melbourne dostałam się sama, z Adelaide do Alice Springs także, potrzebowałam jednak jakoś wrócić i najchętniej nie tą samą drogą i pociągiem. Wykupienie kilkudniowego touru z przewodnikiem, w niewielkiej grupie osób, pozwalało mi z jednej strony zobaczyć wiele ciekawych miejsc, które sama być może bym ominęła, a z drugiej – no zwyczajnie nie musiałam się o nic martwić. Przejazd, nocleg, wyżywienie w trasie, wszystkie wstępy, fascynujące miejsca, opieka super przewodnika i ciekawe towarzystwo w pakiecie. I tak naprawdę w tym przypadku taniej niż gdybym chciała to wszystko ogarniać na własną rękę. Zrobiłam wyjątek i absolutnie nie żałuję! 🙂






W ten oto sposób dostałam się z Alice Springs do Yulara, miejscowości nieopodal słynnej skały Uluru oraz wzgórz Kata Tjuta (The Olgas). Następnie wybraliśmy się na podziwianie niesamowitego Kings Canyon, który jest nieco na północ od Yulary (nie zaznaczyłam go osobno na mapce). W kolejnych dniach, kierując się na południe, przekroczyliśmy granicę Terytorium Północnego i Południowej Australii, zatrzymaliśmy się na nocleg i poszukiwanie opali w podziemnym mieście Coober Pedy, żeby na koniec wrócić (z mojej perspektywy) do punktu wyjścia – do Adelaide. Całość zajęła nam 5 dni i była pełna śmiechu, zachwytu, ekscytacji, ale również momentów kontemplacji pustynnej ciszy i spokoju. Nocowaliśmy zwykle pod gołym niebem (lub w czymś w rodzaju zadaszonych wiat, przy 25 stopniach w nocy nie za bardzo nawet potrzebny jest śpiwór, o ile nie przeszkadzają człowiekowi biegające po nim w ciemności… różne stworzenia), a w Coober Pedy – a jakże – pod ziemią! Konkretnie to w pomieszczeniu będącym jaskinią wydrążoną w skale, co nie jest tam niczym dziwnym – prawie wszyscy tam w takich mieszkają 🙂
Noc spędzona na pustyni to fascynujące przeżycie. Z braku źródeł intensywnego światła na wiele kilometrów w każdą stronę, niebo jest idealnie czarne i tak gwieździste, że trudno to opisać. Nie mam niestety zdjęcia nocnego nieba, ale jest to jedna z tych rzeczy, które zapadają w pamięć. Miliony gwiazd nad głową, tak wyraźne, tak piękne!















Różne oblicza pustyni
Podczas naszej wyprawy mieliśmy okazję podziwiać australijskie pustynie w różnych odsłonach. Poruszaliśmy się po obrzeżach Wielkiej Pustyni Piaszczystej oraz Wielkiej Pustyni Wiktorii. Gdyby się czepiać, pewnie należałoby powiedzieć, że poruszaliśmy się po obszarach okołopustynnych, ale sami Australijczycy nazywają je „desert”.
Na północy, w okolicach Alice Springs, ziemia ma kolor intensywnie czerwony i jest raczej pylista niż piaskowa. Im dalej na południe, tym czerwieni ubywało, a podłoże stawało się bardziej żwirowe. Mijaliśmy też, tak charakterystyczne dla tego typu rejonów, słone jeziora z przystankiem przy Lake Hart w okolicach miejscowości Woomera (ogromne „jezioro” soli, o tej porze nie było tam wody, więc mogliśmy dosłownie po nim chodzić, a raczej po ciągnących się po horyzont pokładach soli na jego dnie).












Wschody i zachody
Pobudki bywały bardzo wczesne, aby jeszcze w ciemności udać się z obozowiska w teren podziwiać piękno okolicy przy pierwszych promieniach słońca. Gra światła i cieni, niesamowite kolory wydobywane przez niskie słońce, to coś, co trudno jest opisać, jeśli z natury nie jest się poetą 😉


















Nie tylko flora
Życie na pustyni to oczywiście nie tylko wyschnięte rośliny i turyści 😉 Jeśli chodzi o rośliny, to sytuacja nieco się różni w zależności od pory roku. Zima, która trwa tam w okresie czerwiec-sierpień, jest porą nieco chłodniejszą, ale też o mniejszej ilości opadów. Na wiosnę – wrzesień-listopad – temperatura rośnie, ale i deszczu jest trochę więcej. Tutejszym roślinom wystarczy ledwie odrobina wody, by ruszyć z kopyta z rośnięciem i kwitnieniem.
Jeśli chodzi o zwierzęta, to w australijskim outbacku można ich spotkać bardzo dużo. Oczywiście można się natknąć na kangury oraz ich mniejsze wersje – wallabies, emu (te widziałam w niewielkich stadach, ale z odległości uniemożliwiającej zrobienie sensownego zdjęcia), dzikie psy dingo (nie spotkałam, ale w jednym z obozów znaleźliśmy rano ślady, które mogły należeć do nich..), wszelkiej maści jaszczurki (w tym niesamowity moloch straszliwy, którego bardzo wypatrywałam i nie było mi dane zobaczyć – będę musiała tam wrócić!) oraz węże (nie widziałam ani jednego w terenie!). Na tych olbrzymich terenach wędrują również dzikie stada wielbłądów (bardziej z zachodniej części Australii) i dzikie konie, króliki, całe mnóstwa wszelkiej maści gryzoni, pająków, różnych owadów oraz wiele gatunków ptaków. Dowiedziałam się podczas spaceru po Kings Canyon, że spinifex to nie tylko rodzaj trawy rosnącej w kępach – to również gatunek tamtejszego gołębia pustynnego 🙂


















Kilka dni to z pewnością zbyt mało, by o australijskiej pustyni móc powiedzieć wszystko. Zwłaszcza o jak bardzo niejednorodnych terenach mówimy. Stąd tylko garść informacji, trochę wrażeń, kilka zdjęć. Jedno wiem na pewno – chciałabym tam kiedyś wrócić!