Oto nastał listopad, który generalnie w tej szerokości geograficznej jest raczej smętnym miesiącem, choć ten przewrotnie zaczął się nawet dość słonecznie i jeszcze w miarę ciepło. Ale nie oszukujmy się, już za chwilę rozpocznie się sezon na „byle do wiosny”. Jednak na przekór temu, co przed nami i temu, co wokół nas (roku 2020 kończ się już może i zabierz tę całą pandemię ze sobą), opowiem Wam dziś o smażeniu się w pustynnym słońcu. Nie dajmy się zwariować. Świat nadal jest piękny i wierzę, że już niedługo znów będzie można jego uroki swobodnie odkrywać. No, byle do wiosny…

Dnia 19. listopada lat temu coraz więcej, w końcu, po ponad dobie spędzonej w słynnym pociągu The Ghan, dojechałam do Alice Springs, głównego ośrodka tzw. Red Centre. Miasto, a właściwie miasteczko o liczbie stałych mieszkańców równej ok. 27 tysięcy, wzięło swoją nazwę od bijącego nieopodal źródła – Alice Springs (czyli Źródło Alicji), ochrzczonego tym imieniem podobno na cześć Alice Todd, żony Charlesa Todda, kierownika budowy linii telegraficznej biegnącej przez kontynent australijski. Przez samo miasto płynie (jeśli akurat jest w niej woda) rzeka Todd – upamiętniająca samego inżyniera.
Zanim wysiadłam z pociągu, uprzedzono mnie, że na zewnątrz panuje termiczne piekło. Przyjęłam do wiadomości, wyskoczyłam z wagonu na pylistą, czerwoną ziemię, która stanowiła w tym miejscu przedłużenie peronu i… nie spłonęłam 😉

Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia przy tablicy powitalnej, skierowałam swoje kroki w stronę budynku dworca, żeby znaleźć tam może jakiś punkt informacji turystycznej albo darmowe broszurki z planem miasta. Miałam bowiem zarezerwowany nocleg w hostelu, ale dworzec wydawał się być położony w pewnej odległości od czegoś, co przypominałoby centrum, a nawet gdyby w nim był, i tak nie wiedziałam gdzie mojego hostelu szukać.
Hala dworcowa, jeżeli tak można nazwać niewielki budynek z paroma krzesełkami sugerującymi przestrzeń poczekalni, z zamkniętym okienkiem informacji turystycznej, nieczynną kasą biletową i grupkami ludzi krzątających się to tu to tam, była wyposażona w klimatyzację (jak wszystko tutaj) i poszukiwane przeze mnie darmowe broszurki z planem miasta. Słowem – wszystko, czego mi było potrzeba.
Przyznaję, że zajęło mi jednak chwilę zorientowanie tej mapki w terenie i ustalenie, w którym kierunku powinnam iść. A miało to spore znaczenie, bowiem… zaczynał do mnie docierać upał!
Każdy, kto choć trochę mnie zna, słyszał zapewne wielokrotnie, iż wszystko, co poniżej +15 stopni C to mróz 🙂 W zależności od wilgotności powietrza, dopiero w okolicy 25-30 stopni C możemy mówić o temperaturze nadającej się do życia. W Alice Springs wilgotność nie przekraczała w tamtym czasie 23-25%. A temperatura, jak wspomniałam, wynosiła 36 stopni i dążyła do przekroczenia 40-stu. Krótko mówiąc – poczułam ciepło 🙂
Kiedy już ustaliłam, że najpierw muszę iść w stronę centrum miasta (i gdzie to jest), a potem przejść przez nie i po drugiej stronie rzeki znajdę mój hostel, ruszyłam w drogę. Raźnym krokiem z plecakiem na ramionach. I wtedy poczułam coś dziwnego. Niby wszystko normalnie, szłam, chociaż w każdym krokiem nieco mniej raźnie, bo w pełnym słońcu, ale… czułam się niska. Nie wiem jak to opisać. Widziałam siebie i wszystko wokół w rzeczywistych proporcjach, a jednam miałam wrażenie jakbym była o połowę niższa niż jestem! Może to wina upału, może tego suchego powietrza, może pewnego odwodnienia.. Co jakiś czas zerkałam na mijane elementy otoczenia – ogrodzenia, śmietniki itd., żeby porównać proporcje i utwierdzić się w przekonaniu, że to tylko takie dziwne wrażenie, ale… nie umiem tego do teraz wytłumaczyć.
W końcu trafiłam do swojego hostelu. Znalazłam swoje miejsce w czteroosobowym pokoju z dwoma Japonkami, orzeźwiłam się nieco, przebrałam i poszłam popatrzeć trochę na miasto już bez plecakowego balastu. A przede wszystkim poszłam upolować coś do jedzenia. Czas na odpoczynek po podróży zostawiłam na potem, już w pociągu bowiem parę osób ostrzegało mnie, że w Alice Springs lepiej nie chodzić po ulicach po zmierzchu, a zwłaszcza samotnie. Miałam więc nadzieję kupić coś na kolację i zdążyć wrócić do hostelu przed zmrokiem.
Nieszczególnie mi się to udało. Alice Springs nie jest wprawdzie ani duże, ani przesadnie ciekawe, jednak krążenie po jego uliczkach i obserwowanie ludzi, budynków, witryn sklepowych i wszelkich przejawów życia w tym miejscu trochę mi zajęło. Ostatecznie zaopatrzyłam się jedynie w kanapkę na wynos w jednej z zachodnich sieciówek i w powoli gęstniejącym mroku wróciłam do hostelu.
Wtedy też zrozumiałam usłyszane wcześniej ostrzeżenia. Ale ten temat rozwinę w opowieści o zwiedzaniu Alice. Wkrótce 🙂