Home GÓRYGóry w PolsceSudety Kotlina Kłodzka – dlaczego chcemy tu wrócić?

Kotlina Kłodzka – dlaczego chcemy tu wrócić?

by Dominika

W ostatnim wpisie przed urlopem przedstawiłam pokrótce nasz tegoroczny plan odwiedzenia Kotliny Kłodzkiej, o którym możesz przeczytać tutaj. Zamierzenia mieliśmy ambitne – chcieliśmy zdobyć aż 6 szczytów zaliczanych do Korony Gór Polski (z siedmiu, które się w tym rejonie znajdują). Czy nam się to udało? Zaraz Ci wszystko opowiem 🙂

Zaczęło się nieźle – 3. sierpnia wieczorem stanęliśmy z plecakami na peronie Dworca Głównego w Szczecinie w oczekiwaniu na pociąg, który miał nas zawieźć do Wrocławia. Nie obyło się bez lekkiego opóźnienia, ale naprawdę drobnego, więc spoko. We Wrocławiu i tak zresztą mieliśmy sporo czasu (ok. 1,5 godziny) na przesiadkę do Kłodzka, to nam aż tak bardzo nie zależało. Niestety, kiedy kupowałam bilety na tę trasę, nie było opcji miejsc do spania, więc tłukliśmy się całą noc na siedząco. Cóż, uroki podróżowania 😉 Przed 4:00 rano byliśmy już w stolicy województwa dolnośląskiego i postanowiliśmy przeczekać przerwę do następnego pociągu w barze przy dworcu. Ostatecznie do Kłodzka dojechaliśmy bez żadnych przygód i zbytnich opóźnień. Na ziemi kłodzkiej wysiedliśmy 4. sierpnia około 6:30 rano. Pierwszy punkt planu wykonany. Potem zaczęły się schody…

Artykuł zawiera linki afiliacyjne (programy partnerskie). Oznacza to, że jeżeli zdecydujesz się na zakup (np. rezerwację noclegu), ja otrzymam z tego niewielką prowizję. Link afiliacyjny nie ma wpływu na wysokość ceny i nic Cię nie kosztuje. A mi pomoże kontynuować pracę na blogu, żeby dostarczać Ci wartościowych treści 🙂



Ale wkoło jest wesoło

Trasa, którą mieliśmy iść, zakładała przejście z Kłodzka przez Góry Bardzkie (zdobycie Kłodzkiej Góry) do Lądka Zdroju, dalej przez Góry Złote (z wejściem na Kowadło) do Bielic, potem przez Góry Bialskie (Rudawiec) i Masyw Śnieżnika, z wypadem do Czech na jeden dzień, kolejno przez Międzylesie na Jagodną w Górach Bystrzyckich, następnie zdobycie Orlicy koło Zieleńca i końcówka tego “spaceru” wypadała nam w Dusznikach Zdroju, bo na Góry Stołowe nie starczyłoby nam już urlopu. Na poniższej mapce zaznaczyłam Ci, jak to miało wyglądać. Prosta sprawa, nie?

Nie wydawało się to przesadnie trudne. Trasa wprawdzie liczyła około 160 km, ale do przejścia w 11 dni (w połowie zaplanowałam dzień na przerwę regeneracyjną). Góry niby nie takie bardzo wysokie, ale łącznie wszystkie wejścia to prawie 6.000 metrów. Zejść niewiele mniej. Na mapie wyglądało to ambitnie, jednak bez przegięcia.

Zarezerwowałam nam wcześniej noclegi w Lądku Zdroju, Bielicach, w Schronisku pod Śnieżnikiem, w Dolni Morava w Czechach, Międzylesiu, w Schronisku Jagodna, w Zieleńcu oraz Dusznikach Zdroju. Zorganizowanie tego tak na sztywno wcześniej miało swoje plusy i minusy. Plusem było niewątpliwie to, że zmuszało nas to do trzymania się planu i kombinowania jak go możliwie w pełni zrealizować, bo pokus do odpuszczenia, zwłaszcza na początku było sporo i gdybyśmy ten temat przed wyjazdem pominęli i szukali czegoś dopiero na miejscu, moglibyśmy osiągnąć mniej. Minusem była z kolei sztywność planu, co nam momentami doskwierało, jak próbowaliśmy go jakoś dopasować do rzeczywistości.

Rzeczywistość tymczasem siedziała i chichotała pod nosem.

Do Lądka Zdroju przez Góry Bardzkie

Kłodzko przywitało nas pięknym porankiem pełnym słońca. Dzień zapowiadał się naprawdę ładny. Tak na plus 400 stopni Celsjusza. No OK, +32 stopnie w cieniu. Jeśli akurat znalazł się jakiś kawałek cienia. Idealna pogoda na leżenie plackiem na plaży i urządzanie wycieczek do najbliższej lodziarni. Niekoniecznie, by iść z plecakiem 30 km. Niemniej, po krótkim przepakowaniu plecaków na Dworcu PKS, który jest obok szlaku i nieopodal dworca kolejowego, ruszyliśmy w trasę.

Bardziej szczegółowy opis samej drogi znajdziesz w osobnym wpisie poświęconym Górze Kłodzkiej – wystarczy kliknąć na ten piękny obrazek poniżej 🙂

Kłodzka Góra przycisk nowy

Tu napiszę tylko, że wchodziliśmy żółtym szlakiem od strony Kłodzka, a schodziliśmy z góry niebieskim do Przełęczy Kłodzkiej. W planach mieliśmy iść tym szlakiem jeszcze dalej, aż do Lądka Zdroju, ale tu właśnie wkroczyła rzeczywistość. Z gromkim śmiechem.

Na starcie wyposażeni byliśmy w 2,5 litra wody na głowę. To wydawało się sporo, jednak kiedy doszliśmy do Przełęczy Kłodzkiej, nie mieliśmy już ponad połowy. Nie pamiętam czy kiedykolwiek tyle piłam, co wtedy! Chyba jedynie, kiedy próbowałam przejść Centralny Szlak Roztocza (kiedyś do niego wrócę). Dodatkowo nieprzespana noc w pociągu też dawała o sobie znać w ogólnym zmęczeniu. Zdecydowaliśmy, że kontynuowanie wędrówki w tej sytuacji nie ma sensu i najrozsądniej będzie się jakoś dostać z powrotem do Kłodzka, a stamtąd PKSem do Lądka Zdroju na nocleg. Szczęście nam sprzyjało. Na parkingu na Przełęczy Kłodzkiej zagadnęłam dwóch chłopaków, którzy akurat również wracali z Kłodzkiej Góry i jechali w stronę Gór Stołowych, bo – jak się okazało – jeden z nich też zdobywa Koronę Gór Polski. Zapakowaliśmy się razem z plecakami do ich auta i, miło po drodze gawędząc, dojechaliśmy do Kłodzka. Z PKSem nie było problemu – następny kurs do Lądka był za około godzinę. Akurat tyle, żeby schłodzić się szklanką piwa w pobliskim barze 😉

Z planowanych 30 km przeszliśmy tego dnia jakieś 12-13 km i choć nie było na naszej trasie wielu męczących podejść, ze względu na temperaturę i zmęczenie, to był naprawdę trudny początek trasy. Następnym razem muszę wziąć to pod większą rozwagę i nie planować takiego długiego odcinka na pierwszy dzień po męczącym dojeździe. Ciągle zapominam, że nie mam już 20 lat 😉

Panorama Kłodzka z żółtego szlaku na Kłodzką Górę
Panorama Kłodzka z żółtego szlaku na Kłodzką Górę
Ja na szczycie Kłodzkiej Góry

Góry Złote z bonusem i psikusem

Następny dzień miał być jeszcze lepszy, bo prognozy przewidywały około +35 stopni w cieniu, a nas czekało jakieś 20 km do pokonania. Uzupełniliśmy zapasy wody i ruszyliśmy z Lądka Zdroju wczesnym rankiem, żeby przed porą największych upałów mieć już za sobą początkowe podejście. Potem trasa już wiodła granicznymi szczytami, więc można było mieć nadzieję, że nie będzie to takie męczące. Choć z tym bywa różnie, czego nauczyły nas Góry Wałbrzyskie.

Na początku szło nam nieźle, chociaż postanowiliśmy nieco przykombinować i zamiast iść bardziej stromo niebieskim szlakiem przez Trojak, postanowiliśmy go ominąć i skorzystać z jednej z licznych tu tras spacerowych. Stała za tym myśl, że może nieco dłużej, za to mniej męcząco. No nie wiem. W wyniku tego przeszliśmy po drodze przez teren Szpitala Wojskowego, potem ulicą Żwirki i Wigury w stronę – jak się spodziewaliśmy – alejki spacerowej. Ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy się jednak na terenie jakiegoś centrum uzdrowiskowo-konferencyjnego. Na szczęście zapytana przeze mnie pani, pracująca w tym obiekcie, potwierdziła, że należy przejść przez parking, dalej przez bramkę, w las i tam są alejki. Znaleźliśmy bramkę, weszliśmy w las i… na szczęście spotkaliśmy miłego pana z psem, który nam wskazał właściwą ścieżkę mocno pod górkę przez chaszcze, która miała nas doprowadzić do poszukiwanej alejki. Nie jestem pewna czy bez niego bym to przejście w ogóle zauważyła.

Ale koniec końców trafiliśmy na drogę spacerową, którą obeszliśmy Trojak bez konieczności wdrapywania się na niego, a następnie doszliśmy do Zamku Karpień, który jest zarośniętą trawą i wszelkim zielskiem ruiną. Przy resztkach Zamku zmieniliśmy szlak z niebieskiego na zielony, który po pewnym czasie zaczął prowadzić całkiem fajną, szutrową drogą. Tak nam się nią fajnie szło, że… nie zauważyliśmy kiedy zielony szlak odbijał w prawo i kontynuowaliśmy wędrówkę szutrem. W ten oto sposób straciliśmy chyba z godzinę. Najpierw na mozolne wdrapywanie się w kierunku zupełnie przeciwnym do tego, w którym chcieliśmy iść, na Kobylą Kopę, żeby potem sporą część tego odcinka wracać. Przypominam: +35 stopni w cieniu. Piekarnik. Tu nawet dodatkowy kilometr robi różnicę.

Ostatecznie udało nam się dotrzeć do Przełęczy Karpowskiej, a potem – całkiem przyjemną drogą szczytami gór – do Przełęczy Gierałtowskiej. Stąd według planu mieliśmy kontynuować wędrówkę zielonym szlakiem aż na Kowadło. Ze względu na masakryczny upał, zdecydowaliśmy jednak, że zejdziemy do Nowego Gierałtowa, tam złapiemy jakiegoś stopa do Bielic, gdzie mieliśmy nocleg, zostawimy plecaki, uzupełnimy wodę i na Kowadło wejdziemy już na lekko.

W zasadzie poszło dość gładko, bo do Nowego Gierałtowa zeszliśmy sprawnie. Droga pomiędzy Stroniem Śląskim a Bielicami nie wydaje się może bardzo uczęszczana, ale już drugi przejeżdżający kierowca zabrał nas ze sobą. Czy uwierzysz, że też zdobywał Koronę Gór Polski? A jakże! W Bielicach zakwaterowaliśmy się, ogarnęliśmy nieco i ruszyliśmy na szlak na Kowadło… który okazał się być zamknięty. Otóż Lasy Państwowe postanowiły w środku wakacji zorganizować tam wyręb lasu i na szlaku przywitał nas szlaban.

Trochę potem żałowaliśmy, że nie zignorowaliśmy po prostu tego zakazu, bo nasi gospodarze później stwierdzili, że jeśli nie było słychać prac w lesie, to można było iść. Poza tym na Kowadło jest jeszcze drugie dojście – drogą rowerową, niemniej nie było do końca pewne czy od tamtej strony wejście też nie jest zamknięte, a jak już się udało potwierdzić, że nie jest, to dla nas było za późno, żeby iść. No cóż, po Kowadło będziemy musieli któregoś dnia wrócić i myślę, że dałoby się to jakoś połączyć z Górami Stołowymi.

Zamknięty zielony szlak na Kowadło od strony Bielic
Zamknięty szlak na Kowadło

Zmiana dekoracji – deszcz

Pierwsze dwa dni naszej wędrówki były naprawdę trudne i nieco podcięło nam to skrzydła. Tymczasem rzeczywistość turlała się ze śmiechu po glebie trzeciego dnia witając nas intensywnym deszczem. Padało przez dużą część nocy i poranek nie nastrajał optymistycznie.

Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną trasę z Bielic przez Rudawiec, a następnie zielonym szlakiem aż na Śnieżnik z noclegiem umówionym w Schronisku pod Śnieżnikiem. Sytuacja nie wyglądała kusząco, więc zaczęliśmy rozważać jakieś opcje dojazdu do Stronia Śląskiego na początek, żeby finalnie dostać się do Międzygórza, darować sobie ten Rudawiec, skoro i tak po Kowadło musimy tu wrócić, a oba szczyty są niedaleko i wejść tylko na Śnieżnik. Po licznych próbach znalezienia jakiejś kombinacji transportowej, wniosek był jeden: sobota, weekend, na tych trasach zupełnie nic nie jeździ. Jeśli mamy moknąć, idąc wzdłuż asfaltu i próbując złapać stopa, bez gwarancji, że dojedziemy do Międzygórza, po czym i tak czekałyby nas około 3 godziny wchodzenia na Śnieżnik… to równie dobrze możemy moknąć na Rudawcu i iść górami.

Ta opcja ostatecznie zwyciężyła i byliśmy potem z tego bardzo zadowoleni, bo deszcz z czasem zanikał, a mgły w górach tworzyły cudowną atmosferę. No i przy około +15-20 stopniach wędruje się o wieeeele lepiej niż przy +35. Tym samym Rudawiec udało się zdobyć, podobnie jak Śnieżnik. Nie najlepsza passa została przełamana i podbudowało nas to bardzo.

Opisy szlaków z Bielic na Rudawiec oraz na Śnieżnik znajdziesz w osobnych wpisach – wystarczy kliknąć na odpowiedni obrazek poniżej 🙂

Mglisty las droga na Rudawiec w Górach Bialskich Kotlina Kłodzka

Ale żeby nie było tak szczęśliwie – w Bielicach, z których wyruszaliśmy, nie ma zupełnie nic. Parę domów, jakieś zamarłe latem wyciągi i to wszystko. Żaden transport zbiorowy tu nie dojeżdża, nie ma nawet małego, wiejskiego sklepu. Nic. Dobrze, że w naszym miejscu noclegowym można było kupić lody, to chociaż je zjedliśmy. Nie mieliśmy ze sobą żadnego jedzenia, poza kabanosem na głowę i garścią orzeszków. Tym bardziej uradowała nas informacja o czeskiej chacie mniej więcej w połowie drogi, na Przełęczy Płoszczyna, w której można coś zjeść i wypić. Właziliśmy na Rudawiec i potem dalej szliśmy dzielnie z myślą o fajnym śniadaniu i czeskim piwie. I guzik. Bo czeska chata była tego dnia zamknięta dla gości z zewnątrz (ktoś powiedział Krzyśkowi, że wynajęta i nie sprzedają nic przybyszom). Nasze wizje pysznego śniadania prysnęły jak bańka mydlana.

Tego dnia przeszliśmy chyba 23 km. Zdobyliśmy Rudawiec, potem Śnieżnik i szło się nawet całkiem dobrze, choć do schroniska, po całym dniu bez jedzenia, weszłam już na trzęsących się nogach. Dobrze, że zdążyliśmy przed zamknięciem kuchni. Zupa pomidorowa dawno nie wydawała mi się taka pyszna!

Od tego dnia było już tylko lepiej.

Ja na Rudawcu najwyższym szczycie Gór Bialskich
Ja na Śnieżniku

Czeska przygoda na wysokości

Od początku planowaliśmy to jako niespodziankę 🙂 O miejscu, w które chcieliśmy się udać, czytaliśmy niedługo przed wyjazdem i jest to nowość na mapie atrakcji turystycznych w okolicy. Najpierw gdzieś trafiłam na informację o tym ja. Parę dni potem Krzysiek podzielił się ze mną rewelacją o której też przypadkiem czytał. Rzut okiem na mapę jak kształtuje się nasza trasa i postanowione! Robimy drobny skok w bok do Czech!

Przyciągnęło nas tam nie byle co, tylko najdłuższa na świecie wisząca kładka piesza – Sky Bridge w miejscowości Dolni Morava. Już wcześniej Czesi wybudowali na jednej z okolicznych gór wielką wieżę widokową w kształcie ogromnego ślimaka. W tym roku, w maju, zaszaleli na całego i do wieży dodali most nieopodal. Ale jaki! Mierzący 721 metrów długości i zawieszony pomiędzy dwoma górami na wysokości 95 metrów! Wyobrażasz to sobie? Idziesz po wąskim, metalowym moście, prawie 100 metrów nad ziemią i to się wszystko trzyma na dwóch końcach. Kosmos.

Nie byłam pewna czy dam radę tam wejść, bo ja z tych, co to boją się, stojąc na drabinie. Ale dałam radę i jestem z siebie dumna 🙂

Czeski Sky Bridge 721 zdecydowanie zasługuje na odrębny post, który pojawi się na blogu niedługo w osobnym wpisie. To nie jest drobiazg, który można ot tak załatwić kilkoma zdaniami.

Widok z zółtego szlaku schodzącego do Dolni Morava na platformę widokową Sky Walk
Zejście niebieskim szlakiem do miejscowości Dolni Morava w Czechach
Platforma widokowa Sky Walk Czechy
Sky Bridge 721 w Czechach
Na wiszącym moście Sky Bridge w Dolni Morava w Czechach
Platforma widokowa i wiszący most w Dolni Morava w Czechach

Chwila oddechu

Uwierzysz? Tyle się już wydarzyło, tyle tekstu dotąd przeczytałaś, a to dopiero piąty dzień! 🙂

Pożegnaliśmy Czechy, powtarzając ze dwadzieścia razy, że na ten most to fajnie byłoby jeszcze raz przyjechać i wróciliśmy na szlak. Najpierw dość ostro pod górkę czerwonym szlakiem, potem łagodniej do granicy z Polską. Tam zmieniliśmy barwy znaczków na zielone… które na dzień dobry zgubiliśmy. Na szczęście zorientowaliśmy się od razu, że coś jest nie tak i odnaleźliśmy właściwą drogę, ale ten fragment jest dość mylący. Opiszę ten szlak dokładnie w osobnym wpisie i zaznaczę to miejsce, żebyś się nie pogubiła, jak my, jeśli przyjdzie Ci do głowy tędy iść.

Sama droga zielonym szlakiem wzdłuż granicy nie była trudna, za to pełna jagód, malin i jeżyn. Od granicy do góry Opacz nie spotkaliśmy na nim nikogo. Środek sezonu. Wakacje. Kompletna pustka. I to raczej nie była sytuacja wyjątkowa, sądząc po tym, jak ten szlak zarasta i jak stopniowo opanowują go jeżyny. Miejscami dosłownie musieliśmy się przedzierać przez chaszcze mniej więcej naszego wzrostu, spomiędzy których ścieżka ledwie prześwitywała.

Za Opaczem było już trochę lepiej, kiedy zmieniliśmy szlak znów na czerwony. Naszym celem na dziś było Międzylesie, ale najpierw przeszliśmy przez wioskę Pisary. Dopiero tam spotkaliśmy ludzi. Jedno z tych spotkań było wyjątkowo miłe. Zatrzymaliśmy się na moment, aby odpocząć na przekrzywionej ławeczce nad rzeką, a ja rozważałam zmianę butów na sandały, bo wydawało się, że odtąd czeka nas głównie dreptanie asfaltem. Siedzieliśmy tak dosłownie chwilę, kiedy z domu na przeciwko wyszedł do nas mężczyzna, który dotąd kosił trawę w swoim ogródku. Ten przemiły Pan, widząc nas z plecakami w ten ciepły dzień, przyniósł nam butelkę chłodnego piwa domowej roboty dla orzeźwienia! 🙂 Ale jakie to piwo było pyszne! Ciemne, o takim miodowo-korzennym smaku, bajka! Zaskoczeni podziękowaliśmy mu bardzo. Z krótkiej rozmowy wynikło, że Pan również czasem wędruje po górach, ostatnio próbował zdobyć Rysy i wprawdzie tym razem nie wyszło, ale wie, jak to jest, jak się tak idzie z plecakiem, jest ciepło i pomyślał, że takie chłodne piwo dobrze nam zrobi. Czy to nie jest piękne? 🙂

Miły Pan powiedział nam też, że dalej droga do Międzylesia nie prowadzi cały czas asfaltem, ale utwardzoną drogą przez pola, w związku z tym odstąpiłam od zamiaru zmiany moich butów na sandały. Po krótkim odpoczynku, wzmocnieni energetycznie nieoczekiwanym spotkaniem i podarunkiem, ruszyliśmy w kierunku Międzylesia.

Polna droga czerwony szlak do Międzylesia Kotlina Kłodzka

Tu, a dokładniej w pobliskiej Smreczynie, zarezerwowałam nam nocleg na dwie noce. Szósty dzień spędziliśmy zatem włócząc się bez celu po Międzylesiu i odpoczywając. O samym mieście też jeszcze napiszę osobno i podam też namiary na cudowne miejsce noclegowe, które podbiło nasze serca. To nam się akurat wyjątkowo fajnie trafiło. Kiedy robiłam rezerwacje noclegów na ten wyjazd, najbardziej interesowała mnie ich lokalizacja, mniej walory estetyczne, skoro to miało być na jedną, góra dwie noce. Ale to miejsce zdecydowanie zapisujemy sobie na przyszłość i to wielkimi literami!

Fontanna na Rynku w Międzylesiu
Fontanna na Rynku w Międzylesiu
Zamek w Międzylesiu
Zamek w Międzylesiu

Po co chodzić asfaltem, skoro są PKSy?

Była odrobina laby w Międzylesiu, ale czas zbierać się w dalszą drogę. Wszak zostały nam jeszcze dwa szczyty do zdobycia i jeden z nich planowaliśmy osiągnąć właśnie dziś, siódmego dnia naszej wędrówki po Kotlinie Kłodzkiej.

Celem była Jagodna, najwyższy szczyt w Górach Bystrzyckich. Z Międzylesia można na nią dojść niebieskim szlakiem. Kłopot z nim polega na tym, że pierwsze ileś kilometrów tej trasy wiedzie wzdłuż asfaltowej drogi, co ani nie jest atrakcyjne, ani fajne dla stóp. Postanowiliśmy nieco zmodyfikować plan, darowaliśmy sobie te początkowe kilometry asfaltem i pojechaliśmy PKSem, który kursował w zastępstwie pociągu (ze względu na remont torów na tym odcinku) do Długopola Zdroju. Stamtąd ruszyliśmy w drogę… asfaltem. Ale krócej!

Widok z Przełęczy nad Porębą
Widok z Przełęczy nad Porębą

Z Długopola Zdoju przez miejscowość Poręba dotarliśmy do Przełęczy nad Porębą i stąd niebieskim szlakiem skierowaliśmy się w stronę Jagodnej. Podejście na szczyt jest mocno wydłużone, przez to nachylenie jest niewielkie i prowadzi szutrową drogą. Na mapie cały ten fragment trasy jest w lesie, ale jeśli liczysz na cień drzew (ja liczyłam!) – zapomnij. Owszem, mapa nie kłamie. Po obu stronach drogi jest las i nie ma co do tego dyskusji. Ale droga jest szeroka na tyle, że drzewa nie tworzą nad Twoją głową dachu, chroniącego przed słońcem, które będzie prażyć Cię w kark (albo twarz – zależy w którą stronę i o jakiej porze dnia idziesz) pełną parą.

Na szczycie Jagodnej zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Jak na wielu zarośniętych drzewami szczytach, tak i tutaj wybudowano wieżę widokową, na którą warto wejść i rozejrzeć się po okolicy. Bez problemu można stąd zobaczyć Śnieżnik i cały Masyw Śnieżnika. Dzięki wieży Jagodna dużo zyskuje na atrakcyjności.

Ten etap wędrówki zakończyliśmy docierając do Schroniska PTTK Jagodna na Przełęczy Spalona. Urzekł nas klimat tego miejsca bardzo i niełatwo było je opuścić. Nie tylko dlatego, że w rzeczywistości szlak od schroniska do Zieleńca, do którego wyruszaliśmy następnego dnia rano, biegnie inaczej niż się to wydawało na naszej mapie, wprowadzając drobne zamieszanie 😉

Wejście na Jagodną, wrażenia ze schroniska i szczyt noszący nazwisko jednego z ministrów aktualnego polskiego rządu (rok 2022) zostaną – co za niespodzianka 😉 – również osobno opisane w najbliższym możliwym czasie.

Wieża widokowa na Jagodnej najwyższym szczycie Gór Brzystrzyckich
Ja na szczycie Jagodnej

Zielony w Zieleńcu

Ze Schroniska PTTK Jagodna do Zieleńca wystartowaliśmy rano czerwonym szlakiem. Nie obyło się bez drobnego zamieszania, kto by przecież czytał szlakówki przed schroniskiem, skoro mamy drukowaną mapę? 😉 Okazało się jednak, że to, co na mapie nadrukowane zostało w jednym miejscu, w terenie jest oddalone o kilkaset metrów i szlaki biegną zupełnie inaczej, niż to w pierwszej chwili odczytaliśmy. Na szczęście szybko udało się odnaleźć właściwą drogę.

Szlak, który nas prowadził przez większą część tego odcinka to Główny Szlak Sudecki imienia Mieczysława Orłowicza. Zaczyna się on daleko, daleko w Świeradowie Zdroju w Górach Izerskich, biegnie przez całe Sudety aż do Prudnika. Łącznie ma 444 km (choć różne źródła podają nieco odmienne wartości). Na pytanie czy myślałam, żeby kiedyś przejść ten szlak, od razu odpowiadam – oczywiście, że tak! 🙂

Na szlaku od Schroniska Jagodna do Zieleńca
Czerwony szlak ze Schroniska Jagodna do Zieleńca

Ten kawałek trasy był chyba najrówniejszym i przez to najbardziej przyjemnym ze wszystkich, jakie dotąd przeszliśmy. Dreptaliśmy miłą, leśną ścieżką, drzewa dostarczały nam cienia i, ku naszemu zaskoczeniu, nie było w nim natrętnego robactwa, które mogłoby zmącić naszą radość z wędrówki.

Na późniejszym odcinku droga łączyła się już ze szlakiem rowerowym, a więc znów szliśmy asfaltem. Co jest naprawdę rewelacją dla rowerów, dla stóp po iluś kilometrach staje się powoli udręką. Ale trudno, c’est la vie. Moglibyśmy tym czerwonym szlakiem dojść i do samego Zieleńca, ale to by oznaczało, że musimy spory kawałek przejść wzdłuż drogi wojewódzkiej, a tego nie chcieliśmy. Skorzystaliśmy więc z fragmentu innego szlaku rowerowego, aby przeskoczyć na zielony szlak pieszy, który do Zieleńca prowadził przez tutejsze torfowiska. Nie poświęcaliśmy im zbyt wiele uwagi, bo planowaliśmy przejść tą samą trasą jeszcze jutro.

Jeśli o Zieleniec chodzi, to w skrócie powiem, że nie porwał mnie zupełnie. Już na samym wejściu trafiliśmy na wielki plac budowy – oto powstają betonowo-metalowo-szklane apartamentowce. Wielki, nowoczesny kloc pośród gór. Słabo. Miejscowość w ogóle zdawała się na wpół umarła. Wiele obiektów było zamkniętych, w tym restauracje i bary. Nieczynne w środku lata wyciągi, których tu jest mnóstwo, potęgowały poczucie pustki. A przecież to środek wakacji! Jednak tutaj sezon ewidentnie jest w pełni tylko zimą. W dodatku całość sprawia wrażenie miejsca, gdzie ludzie przyjeżdżają się polansować. Taki kurort dla pracowników korpo z aspiracjami. Jeśli wiesz, co mam na myśli. Zdecydowanie nie mój klimat.

Pierwotnie rozważaliśmy czy po dotarciu do Zieleńca nie zostawić plecaków w pokoju, który wynajęliśmy na nocleg i nie pójść jeszcze tego samego dnia na Orlicę, ale już bez obciążenia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się przełożyć to na kolejny dzień.

Panorama Zieleńca
Panorama Zieleńca
Wyciąg krzesełkowy w Zieleńcu

Góry Orlickie i deszcz z Chopinem w tle

Na zdobycie ostatniego planowanego na ten wyjazd szczytu Korony Gór Polski – Orlicy – wybraliśmy się wcześnie, chwilę po 7 rano, jeszcze przed śniadaniem, które dokupiliśmy do naszego noclegu.

Powiedzieć, że wejście na najwyższy szczyt Gór Orlickich jest łatwe, to nic nie powiedzieć. Ono jest po prostu banalne, choć zdawałoby się, że Orlica to nie takie znowu byle co, ponad 1000 metrów ma (dokładnie 1084 m n. p.m.). Fakty pozostają faktami – to jest spacer.

Co ciekawe – Orlica jest jednym ze szczytów zaliczanych do Korony Gór Polski, ale sam szczyt znajduje się w Czechach. Granica polsko-czeska przebiega na wysokości 1080 metrów n.p.m. na wschód od wierzchołka góry.

droga prowadząca na Orlicę
Zielony szlak na Orlicę

Z Zieleńca na Orlicę można dojść zielonym szlakiem, który najpierw dłuższą chwilę prowadzi wzdłuż drogi wojewódzkiej, co jest średnio przyjemne, a po około 1,5 km odbija w las przy Kamieniu Rubartscha. Niemal do samej wieży widokowej pod szczytem idzie się szeroką, szutrową drogą, która łagodnie wspina się po zboczu. W sam raz na poranną przechadzkę. Szczyt Orlicy znajduje się nieco powyżej miejsca, w którym postawiono wieżę. Musisz skręcić w lewo, po chwili droga zatoczy łuk w prawo i poprowadzi Cię przez chaszcze do miejsca, gdzie zobaczysz tablicę z nazwą szczytu oraz kamień, upamiętniający pobyt na Orlicy takich osobistości jak John Quincy Adams (tak, ten sam, który później został prezydentem USA, ale raczej nie wybrano go, bo zdobył najwyższy szczyt Gór Orlickich, chociaż kto wie), cesarz Józef II Habsburg (ten od pierwszego rozbioru Polski) czy Fryderyk Chopin.

Szczyt Orlicy jest porośnięty nie tylko lasem, ale też inną wysoką roślinnością, dlatego jeśli marzysz o podziwianiu górskiej panoramy, polecam wspiąć się na pobliską wierzę widokową. Zdecydowanie warto do tej niezbyt forsownej wspinaczki dodać te parędziesiąt metrów w górę po schodach.

Ja na szczycie Orlicy
Wieża widokowa pod Orlicą w Górach Orlickich

Po zdobyciu Orlicy i wbiciu do książeczek pamiątkowych pieczątek, wróciliśmy na naszą kwaterę zjeść śniadanie oraz spakować do końca plecaki i ruszyliśmy w kierunku Dusznik Zdroju. Jeszcze raz przeszliśmy przez zielenieckie torfowiska, tym razem poświęcając im więcej uwagi, co oczywiście też opiszę osobno wkrótce. Podobnie jak szlak na Orlicę. Po przejściu przez torfowisko, skręciliśmy na niebieski szlak do Schroniska PTTK Pod Muflonem.

Bardzo mi zależało, aby odwiedzić to schronisko, chociaż na chwilę, bo nocować planowaliśmy w samych Dusznikach. Ostatni i jedyny raz byłam w tych okolicach i w tym schronisku jako dziecko, mając bodajże 7 lat, czyli jakieś wieki temu (a przynajmniej w poprzednim wieku!). Niebieski szlak, którym szliśmy, był zachwycający, a jednocześnie napawał mnie nieco smutkiem, bo oznaczał nieuchronny koniec urlopu i konieczność powrotu do smętnej pracowej codzienności.

Droga niebieskim szlakiem z Zieleńca do Dusznik Zdroju
Schronisko pod Muflonem Kotlina Kłodzka
Schronisko PTTK Pod Muflonem

Przy Schronisku Pod Muflonem posiedzieliśmy dłuższą chwilę, ciesząc oczy widokiem na Góry Stołowe, zjedliśmy nielegalne Muflon Burgery (bardzo dobre!) i przepyszną, jeszcze bardziej nielegalną szarlotkę (to ja, niczego nie żałuję), po czym żółtym szlakiem zeszliśmy do Dusznik Zdroju.

W planach mieliśmy pozostanie w Dusznikach jeszcze na następny dzień i noc, a potem powolny transport i zwiedzanie Kłodzka, bo pociąg powrotny mieliśmy dopiero po 22:00. Ale pogoda, którą wcześniej chwaliliśmy, popadła najwyraźniej w samozachwyt i się zepsuła. W sobotę niebo od rana było zachmurzone, a potem padało z krótkimi przerwami, więc nasze zwiedzanie Dusznik Zdroju przybrało bardziej formę odwiedzania kolejnych lokali gastronomicznych oraz tutejszego Muzeum Papiernictwa (bardzo ciekawe, polecam!). Akurat trafiliśmy też na odbywający się tutaj co roku Festiwal Muzyki Chopina, który dla wielu osób jest niemałą atrakcją.



Duszniki Zdrój
Scena koncertowa Duszniki Zdrój
Deszczowa uliczka w Dusznikach Zdroju

Ostatecznie, głównie ze względu na pogodę, postanowiliśmy nasz pobyt w Kotlinie Kłodzkiej nieco skrócić i zamiast czekać w niedzielę na nocny pociąg z Kłodzka, udaliśmy się innym z Dusznik Zdroju rano bezpośrednio do Wrocławia. Tam spędziliśmy około 3 godzin, akurat tyle, żeby pomiędzy kolejnymi ulewami dać radę wyskoczyć na Placu Solnym na pyszne hamburgery w Moaburger (polecanko!). Powrót do Szczecina był już o wiele trudniejszy. Udało się nam kupić tylko miejsca stojące, co było dość uciążliwe jak na 5 godzin podróży i WARS zapchany po brzegi, w którym udało się nam posiedzieć ledwie ostatnią godzinę przed jego zamknięciem. Cóż, uroki podróżowania 🙂

Kotlina Kłodzka – podsumowanie

Plan na Kotlinę Kłodzką mieliśmy ambitny i prawie w całości udało nam się go zrealizować. Zdobyliśmy aż 5 z zakładanych 6 szczytów Korony Gór Polski. Przeszliśmy ok. 150 km z plecakami, a kolejne ok. 50 km bez obciążenia.

Trudno było przewidzieć na etapie planowania, że przez pierwsze dwa dni trafimy na takie upały, które zmusiły nas do realizacji jedynie minimum naszych zamierzeń. Ale na pogodę naprawdę nie możemy narzekać, choć poczęstowała nas zarówno żarem z nieba, jak i deszczem.

Już wcześniej wiedzieliśmy, że to nie ostatnia nasza wizyta w Kotlinie Kłodzkiej, bo zostały nam do przejścia Góry Stołowe, na które teraz nie starczyło by nam czasu. A że mam do nich pewien sentyment, to nie chciałabym jedynie ekspresem wejść na Szczeliniec Wielki i “zaliczone”. Teraz dodatkowo wiemy, że musimy jeszcze wrócić po Kowadło, którego tym razem nie udało się zdobyć.

Kotlina Kłodzka urzekła nas bogactwem ciekawych obiektów i miejsc, które myślimy, że warto byłoby jeszcze odwiedzić. Nie wykluczamy zatem więcej niż jednego powrotu w te rejony, nie tylko, by wędrować przez okalające je góry. Nasza tegoroczna wizyta zostawiła nas z dużym poczuciem niedosytu, co nas bardzo cieszy 🙂

Jeśli podoba Ci się to, co robię, możesz mi pomóc robić to dalej 🙂

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Leave a Comment

* Używając tego formularza, wyrażasz zgodę na przechowywanie Twoich danych przez tę stronę zgodnie z polityką prywatności.

Zobacz więcej

Ta strona potrzebuje ciastek (cookies), żeby poprawnie działać. Bez tego ciężko ją zapędzić do roboty :) Niech żre na zdrowie! Co to za ciastka?